Rozdział 2

Najszybszy sposób na zakończenie wojny to ją przegrać.
~George Orwell



              Żałował, że nie zapamiętał jej imienia, bo dopiero teraz zwrócił uwagę, że miała bardzo ładne włosy. Ich kaskady spływające kunsztownie po jej nagich plecach, mieniły się w świetle porannego słońca, leniwie sączącego się przez okno jego sypialni. Podziwiał te długie fale w kasztanowym kolorze, rozkoszując się chwilą. W dotyku były przyjemnie delikatne i jedwabiście gładkie. Ten błogi czas należał tylko do niego i na razie żadne zmartwienia i troski nie zaprzątywały mu głowy. Pierwszy raz od bardzo dawna jego głowa wolna była od udręki. Przed oczami nie stawały mu wspomnienia i nie wydawały mu się żywe. Wstanie z łóżka było jednoznaczne z powrotem do szarej rzeczywistości, więc próbował odroczyć ten moment jak najbardziej. Jeszcze pięć minut, jeszcze chwileczka spokoju… W końcu jednak musiał wstać i wyprosić tę dziewczynę, którą poznał wczoraj w jakimś pubie na Pokątnej. Nie owijał w bawełnę i nie składał jej żadnych obietnic, że może coś z tego będzie.  Nie zamierzał też dawać nikomu fałszywych nadziei. To było oczywiste, że już się nie zobaczą. Dziewczyna okazała się być nadzwyczaj wyrozumiała. Z pewnością miała już za sobą niejedną niezobowiązującą noc. Tym i lepiej dla niego. Poprzednia jego kochanka rozbeczała się tak bardzo, że myślał, iż po jej wizycie będzie musiał czyścić podłogę z kałuży jej łez.
              Poszedł do łazienki i wziął zimny prysznic. Zimna woda działał kojąco na jego poszargane nerwy. Wciąż nie mógł się pogodzić z przeszłością. Nie mógł o niej zapomnieć. Nie potrafił wybaczyć ani jej ani sobie tego co wydarzyło się latem…
              - Nie... nie... nie!!! – słyszał swój rozpaczliwy krzyk. - Nie! Fred! Nieeee! – Potrząsał bratem, obok nich klęczał Ron, a Fred miał martwe, niewidzące oczy; na jego zastygłej twarzy wciąż błąkał się uśmiech.
              Brat dopiero co śmiał się, że mylił się co do jego poczucia humoru, że jednak potrafi żartować, a potem… Potem leżał martwy w jego ramionach pośród gruzu, walących się ścian i miotanych dookoła zaklęć. Wyglądem przypominał idealnie odlaną figurę woskową. Ciało było martwe, zimne, ale najbardziej dręczyło go co z duszą? Czy istnieje życie po śmierci? Jeśli tak, to czy Fred jest teraz szczęśliwy? Czy jest tylko kolejna bajeczka wciskana wszystkim po to by robili to czego chcą inni? Tak bardzo chciałby móc to wiedzieć.
              Fred Weasley został zabity w czasie walki przez śmierciożercę, Rookwoda, który spowodował eksplozję i zawalenie się ściany. Bliźniak, jak przystało na szkolnego wesołka i dowcipnisia, zmarł śmiejąc się. Jego śmierć była ogromnym ciosem dla całej rodziny. Pierwszy tydzień bez niego był najgorszy. George był tak przygnębiony i załamany nie mógł wyczarować patronusa (wszystkie jego szczęśliwe wspomnienia były związane z Fredem), a ich matka nie mogła na niego patrzeć, nie płacząc. Sam był przerażony tym jaki ból sprawiało mu patrzenie na bliźniaka zmarłego. Zabijało go samo spoglądanie na biednego George’a. Gdyby nie to brakujące ucho, byłby przekonany, że to Fred. Dlaczego właśnie jemu się to przydarzyło? Ze wszystkich ludzi na świecie, dlaczego akurat ktoś z jego bliskich? Przecież mogło się to przytrafić każdemu. Każdemu.
              Zgasił prysznic i wytarł piegowatą twarz ręcznikiem, dbając ze swoją nabytą od dziecka pedancką precyzją o to by zrobić to starannie i porządnie. Po tej czynności wysuszył go prostym zaklęciem, złożył i dał na miejsce, po czym poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie.
              Percy zamieszkiwał małe, ładnie urządzone, schludne mieszkanko w kamienicy na Pokątnej nieopodal Magicznych Dowcipów Weasleyów. Nie potrzebował niczego wielkiego, a miał stamtąd wszędzie blisko. Wciąż pracował w Ministerstwie Magii i często odwiedzał brata w jego sklepie, który po wojnie cieszył się jeszcze większą popularnością, o ile było to możliwe. Lee Jordan, przyjaciel bliźniaków jeszcze z czasów szkolnych, wprowadził się do mieszkania nad sklepem, zostając tym samym nowym współlokatorem George’a. W ten sposób umówił się z jego bliskimi, iż będzie miał na niego oko i nie pozwoli mu się załamać. Percy był rad, że są osoby które ich wspierają.
              Dziś miał wolne od pracy i postanowił to dobrze wykorzystać, bo nazajutrz miał pełno pracy w ministerstwie, które wciąż odzyskiwało dawne siły po wojnie. Straty i zaniedbania były kolosalne, a liczba rąk do pracy wręcz wprost proporcjonalna. Jedynym plusem w tym nieszczęściu był fakt, że teraz ministrem został mianowany porządny człowiek, ale sam Kingsley Shacklebolt. Do niedawna sprawował funkcję pierwszorzędnego Aurora i utrzymywał dobre relacje ze wszystkimi członkami Zakonu Feniksa. Dlatego też Percy był pewien, że właśnie dzięki niemu wkrótce tenże organ władzy stanie znów na nogi.
              Zaraz po obiedzie młody Weasley obiecał wpaść do matki do Nory, zaś wieczorem George i Lee zaprosili go na kolację.
               Zrobił sobie jajka na bekonie, posmarował chleb masłem po czym z pieczołowitą starannością przygotował wszystko inne potrzebne do śniadania. Sztućce na jego stole musiały leżeć równo, a herbatę parzył dokładnie pięć minut i ani chwili dłużej. Zaś poranne wydanie Proroka Codziennego czytał zawsze od początku do końca. W ten sposób nigdy nic nie umykało jego uwadze.
              Już po chwili najedzony Weasley, przeczytawszy gazetę od deski do deski i wypiwszy herbatę, sprzątnął wszystko machnięciem różdżki po czym sprawdził w lustrze czy dobrze wygląda, aportował się do swego rodzinnego miejsca zamieszkania, pozostawiając za sobą jedynie delikatną mgiełkę.
              - Och, Percy! Już jesteś – jego matka akurat była w ogrodzie, gdy jej syn pojawił się w pobliżu Nory. – Nie spodziewałam się ciebie aż tak wcześnie, kochanieńki. Placek dyniowy jeszcze nie jest gotowy – oznajmiła zatroskana.
              Rudzielec uśmiechnął się pod nosem. Cała Molly. Jego matka tylko by wszystkim dogadzała i pomagała. Za to właśnie tak ją cenił. Była miło wyglądającą kobietą, jednak dobrze wiedział, że gdy się zezłości i wpadnie w furię, wygląda bardzo groźnie. Miała na sobie beżową podomkę i biały fartuch, a płomiennorude włosy sięgały jej do ramion. Była niska i pulchna, lecz piękna, a jej oczy koloru ciepłego brązu patrzyły z czułością na syna.
              - Nic nie szkodzi, mamo. Przecież przyszedłem odwiedzić ciebie, a nie placek – spróbował zażartować. Wiedział jednak, że gdyby żarty były ludźmi to jego nie miałyby kończyn ani górnych ani dolnych.
              Wargi Molly lekko drgnęły w delikatnym uśmiechu. Nie chciała mu sprawiać zawodu z powodu niewypalonego żarciku.
              - Wchodź do środka, kochanie – zaprosiła go do domu gestem dłoni. – Ojca już nie ma. Wyszedł przed chwilą do pracy. Macie niezłe urwanie głowy w tym ministerstwie, co? Dobrze, że Kingsley’a mianowano ministrem. Nigdy by się tam nie pozbierali bez niego.
              - Oj tak. Masz zupełną rację, mamo. Jak to dobrze, że mam dziś wolne – oświadczył z wyraźną nutą ulgi w głosie i zasiadł na krześle przy kuchennym stole, przyjmując wręcz zbyt idealnie prostą postawę. – Jestem wykończony podnoszeniem ministerstwa z gruzów wojny. Martwi mnie jedynie jak może się czuć Shacklebolt, skoro ja i tata harujemy jak woły i ledwo trzymamy się na nogach ze zmęczenia… - westchnął ciężko.
              Nie chciał jej tego mówić, lecz mimo wszystko wolał być zmachany i zmęczony pracą. To pozwalało mu zapomnieć o wielu nieprzyjemnych sprawach. Nie miał wówczas czasu na zamartwianie się i błąkanie myślami w przeszłości.
              Rozejrzał się z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Miejsce to zdawało się nie bardzo zmienić swój wygląd od momentu kiedy się stamtąd wyprowadził. Do kuchni można było dostać się po schodach z ogrodu przez tylne drzwi. To pomieszczenie tak naprawdę było centrum życia Weasleyów. Niewielkie i raczej ciasne, jego dużą część zajmował wyszorowany drewniany stół z ośmioma krzesłami, przy którym teraz siedział w czasie gdy jego matka jak zwykle się krzątała. Nieopodal jego głowy było okno z widokiem na główną ścieżkę, a obok stał wydatny kominek stanowiący połączenie do Sieci Fiuu z trzema półkami z książkami kucharskimi. W pobliżu długi, wąski korytarz prowadził do schodów i reszty domu. Kuchnia była miejscem ulokowania kuchennego zegara Weasleyów, który udostępniał gospodyni informację o pozostałych domownikach. Percy czuł ogromny sentyment do tego miejsca. W końcu to tu się wychowywał wraz z pozostałym rodzeństwem. Pomimo niezbyt dobrej sytuacji materialnej rodziców i głupkowatych żartów braci, dzieciństwo wspominał bardzo dobrze i zawsze z nutką nostalgii.
              - O, placek już gotowy! – uradowała się pani Weasley i nie zapytawszy syna, od razu ukroiła mu porządny kawałek ciasta i postawiła przed nim na stole. Delikatna mgiełka unosiła się nad nim, informując by uważał, gdyż wypiek wciąż był gorący. – Zrobić ci herbatki?
              - Nie, nie trzeba mamo. Przestań już się kręcić po kuchni i usiądź sobie – rzekł, gdy zobaczył jak kobieta rozgląda się po kuchni w celu odnalezienia jakiegoś zajęcia, które nie było siedzeniem.
              - Och no już dobrze –odrzuciła szmatkę, którą do tej pory trzymała w ręce, na bok i zajęła miejsce przy stole tuż obok syna. Następnie ukroiła również i sobie kawałek ciasta (jednak nie był on tak okazały jak ten Percy’ego). – Opowiadaj co u George’a. Często go widujesz?
              - Dość regularnie – odrzekł rudy, nabijając na widelczyk kawałek jednego z ulubionych wypieków matki. – Czasem nawet pomagam mu w magazynie, ale bardziej niż ja pomaga mu Lee Jordan. To prawdziwy przyjaciel. Gdyby nie on, to mój brat utonąłby w stosie zamówień i nawale pracy. Angelina Johnston też czasem wpada pomóc…
              - No tak… - Molly nagle zmarkotniała, przerywając mu. Jej dobry humor szybko gdzieś uleciał, a jej bursztynowe oczy wydały się być nagle pokryte cienką warstewką szkła. – Lee jest prawdziwym dobroczyńcą. Nigdy mu tego nie zapomnę… Gdyby nie on, to biedny George zostałby sam z tym wielkim sklepem… - łzy cisnęły się jej do oczu, lecz nie chciała dać im uciec. Wolała nie pokazywać synowi, że jeszcze nie może sobie poradzić z tym wszystkim. Wciąż wszystko przeżywała.
              Percy zareagował na ten widok bardzo szybko. W mgnieniu oka pojawił się obok rodzicielki i otoczył ją ramieniem. Zrezygnowana kobieta objęła w pasie stojącego przy niej syna, wtuliła głowę w jego pierś i zaszlochała cichutko. Nie dała rady ukryć emocji jakie wciąż nią szargały.
              - Tak bardzo mi go brakuje…
              - Wiem. To tak jak nam wszystkim. Nawet nie wiesz jak bardzo… – poczuł, że wielka gula bez uprzedzenia staje mu w gardle. – Ale wiem też, że on nie chciałby  żebyśmy wszyscy chodzili wiecznie smutni – rzekł, starając się by jego głos nie drżał i pogładził ją czule po głowie.
              - Tak… – powiedziała jego matka przez łzy. – Pewnie masz rację – mówiąc to przestała ściskać syna i otarła łzy fartuchem. Westchnęła ciężko – placek ci wystygnie, a wiem że najbardziej lubisz go na ciepło –  oznajmiła niespodziewanie, szybko zmieniając temat. Otarła dłonią jeszcze kilka łez błądzących po jej twarzy.
              Percy powrócił do konsumpcji ciasta dyniowego. Było jeszcze ciepłe i kruche. Racja. Takie lubił najbardziej. Rozpływające się w ustach z wyczuwalną nutką przypraw. Nadzienie było delikatne, wręcz kremowe o wyraźnym dyniowym i cynamonowym aromacie. Dość słodkie w smaku wypełnienie świetnie łączyło się z niezbyt słodkim spodem. Idealnie. Wręcz perfekcyjnie.
              - Mamo, przeszłaś samą siebie! To jest naprawdę znakomite! – oświadczył z niekłamanym zachwytem.
              - Och, dziękuję kochanieńki – humor powoli wracał do swej właścicielki. – To nic takiego.
              - Nic nie może się równać z twoją kuchnią.
              Policzki Molly zakwitły na te słowa czerwienią niczym dwie dorodne piwonie, doskonale kłócąc się z rudym kolorem jej włosów.
              - Zapakuję ci trochę, to zaniesiesz bratu – orzekła radośnie i znów zaczęła się wesoło wałęsać po kuchni.
              Wtedy zrozumiał, że praca w domu jest dla niej tym samym czym dla niego stały się praca w ministerstwie i dziewczyny – ucieczką przed koszmarem przeszłości. Każdy musiał z tym sobie radzić inaczej i na swój sposób.

* * *

              - Profesor McGonagall powiedziała, że chce mnie pan widzieć profesorze – oznajmił na przychodne, gdy tylko minął posąg gargulca, strzegący wejścia do gabinetu dyrektora. Młodszy brat Albusa Dumbledore’a wezwał Gryfona do siebie zaraz po śniadaniu.
              - Tak, tak. Siadaj chłopcze – rzekł ciepło Aberforth i wskazał mu obite skórą krzesło naprzeciw ogromnych rozmiarów biurka. – Chcesz może ciasteczko? – podsunął mu miskę ze słodkościami prawie pod nos. Chłopak sięgnął ochoczo po jedno i zatopił w nim swe zęby. – Zapewne zastanawia cię, drogi chłopcze, dlaczego zdecydowałem się przejąć posadę po moim zmarłym bracie? – zapytał, gdy tylko zajął swoje miejsce za biurkiem.
              Nastała między nimi chwila ciszy, w czasie której słychać było świergot ptaków za oknem i chrupanie ciastka. Pogoda była piękna. Delikatny wiaterek przeczesywał pieszczotliwie gałęzie pełne zielonych listków, niebo było prawie bezchmurne, a słońce przyglądało się z ciekawością swemu odbiciu w błękitnej tafli jeziora.
              - Nie będę udawał, że mnie to nie interesuje – odparł ciemnowłosy chłopak z blizną w kształcie błyskawicy na czole, skończywszy konsumować wypiek. Skierował on swoje spojrzenie szmaragdowozielonych oczu na rozmówcę.
              Aberforth westchnął marudnie. Był wysokim i chudym starszym mężczyzną z mnóstwem siwych włosów na głowie i gęstą brodą. Jak jego brat, nosił okulary i miał jasne, niebieskie oczy. W wytwornej szacie rdzawego koloru wyglądał bardzo poważnie i surowo. Jednak Harry wiedział że jest to człowiek sprawiedliwy o szlachetnym sercu, tylko nie lubiący dzielić się informacjami o sobie. Był to ten typ człowieka, który chowa w sobie wszelkie urazy i emocje.
              - Widzisz, Harry. Prawdą jest, że wojna zmienia ludzi. Zrozumiałem, że nic nie zdziałam chowając się przed całym światem. Przed śmiercią postanowiłem zrobić przynajmniej jedną pożyteczną rzecz. Podjąłem decyzję, że poprowadzę bezpiecznie uczniów Hogwartu w czasie ich drogi przez edukację.
              Harry kiwnął potakująco głową na znak, że rozumie.
              - Dlaczego tylko mi o tym pan mówi, profesorze?– wiedział, że wiele ryzykuje zadając to pytanie, bowiem w przeciwieństwie do Albusa jego młodszego brata łatwo można było wyprowadzić z równowagi. – Czemu nie powiedział pan tego wczoraj w czasie uczty?
              - Rzadko zdarza mi się być z kimś szczerym do bólu , Harry. Doceń to – odparł, a Gryfon zauważył że ucieka gdzieś wzrokiem. – Doceń to. Mój brat cię kochał prawie jak syna. Choć w jego wypadku można by pokusić się o powiedzenie, że jak wnuka – zaśmiał się lekko, a jego niebieskie oczy spotkały zielone oczy chłopaka. – Po tych wszystkich kłótniach i sporach dopiero, gdy zmarł i wiele osób próbowało splamić jego imię, coś sobie uświadomiłem. Coś nareszcie do mnie dotarło. Tak, właśnie dzięki tobie to zrozumiałem – rzekł, napotkawszy pytające spojrzenie młodego Pottera. – Zdałem sobie sprawę, że mimo tego, iż Albus był kim był, to pod koniec życia bardzo pokutował. On kochał nas. Mnie i Arianę. Nigdy jednak nie udało mu się tego okazać. Nigdy też nie udało nam się ostatecznie pogodzić. Jestem mu coś winien.
              Harry dostrzegł w jego oczach kryjących się za okularami, tak bardzo przypominającymi okulary jego brata, że mówi prawdę. Wydawało się to być spojrzenie pełne skruchy i pokory, a także troski.
              - Byłeś chyba pierwszą osobą, której okazał jakiekolwiek dobre uczucie.

* * *

              Draco Malfoy gmerał widelcem w swojej jajecznicy z wyraźną niemocą w stalowoszarych oczach. Łokciem opierał się o blat stołu, zaś dłonią przytrzymywał opadającą ku talerzowi głowę. Mimo, iż nie brał udziału w wieczornej balandze w pokoju wspólnym Ślizgonów, to głośna muzyka i krzyki imprezowiczów nie dały mu spać i w konsekwencji nie zmrużył oka prawie całą noc. Miał za złe Nottowi i Zabiniemu, że postanowili odpuścić sobie śniadanie i odespać nockę, bo Pansy od razu wywęszyła ich brak i przylgnęła do niego jak mucha do lepca. Obecność Goyle’a na niewiele mu się zdała, bo człowiek którego zazwyczaj pierwszego wysyłał na front, drzemał sobie w najlepsze z twarzą w swojej porcji jajecznicy. W jego ślady poszło też parę innych osób przy sąsiednich stołach. Nie tylko Ślizgoni postanowili uczcić początek roku szkolnego. Ron Weasley zdawał się nawet nie zauważyć, że Potter wychodzi z Sali zawołany przez McGonagall.  Za to Hermiona Granger jak zwykle chowała się za jakąś książką i też nie zauważyła, że przyjaciel odszedł od stołu. Draco zaczął się zastanawiać co też ona może robić w czasie gdy nie czyta czegoś.
              Tego dnia pierwszą lekcją były eliksiry w lochach, gdzie było chłodniej niż w pozostałych częściach zamku. Ślizgoni mieli je razem z Gryfonami, mimo że przyjęte było, iż oba domy za sobą nie przepadają. Prawdopodobnie miało to na celu złagodzenie ich napiętych stosunków.
              Gdy uczniowie weszli do lochu, czekał tam już na nich profesor Horacy Slughorn. Był to ciepły człowiek o okazałej tuszy i miodowym głosie. Słynął z tego, że faworyzował najlepszych uczniów oraz tych, których członkowie rodziny zajmowali wpływowe i znaczące stanowiska lub po prostu, jak na przykład matka Zabiniego, byli sławni.
              - Harry, chłopcze! Jak miło cię widzieć – zawołał radośnie na widok chłopca w okularach z okrągłymi oprawkami i szalejącą burzą ciemnych włosów na głowie. – Was wszystkich oczywiście też wspaniale znów zobaczyć – dodał po chwili do pozostałych, posyłając im szeroki uśmiech.
              Harry zapłonął szkarłatnym rumieńcem na słowa profesora. Nie lubił być wyróżniany, a ku jego nieszczęściu działo się to coraz częściej.
              - To już wasz ostatni rok w tej szkole, moi drodzy – oświadczył, gdy wszyscy zajęli już miejsca. – Potem czeka na was wielki świat. Zapewne już wkrótce zostaniecie wielkimi czarodziejami i usłyszy o was cały magiczny świat. Choć niektórzy tę część mają już za sobą – tu spojrzał w stronę Harry’ego. – Osobiście dopilnuję abyście wyszli z tej szkoły bez żadnych braków w waszej wiedzy z eliksirów. Eliksiry to piękna sztuka, lecz bardzo często niedoceniana. Warzenie eliksirów jest rodzajem subtelnej, jednak bardzo pożytecznej magii. Istnieje wiele różnorodnych eliksirów i każdy z nich posiada przysługujące mu działanie. Uwarzenie eliksiru jest czynnością o zróżnicowanej trudności, jednak zawsze wymaga dokładności i staranności oraz oczywiście odpowiednich składników – Slughorn wyklepał swą gadkę, którą zawsze witał uczniów, melancholijnym tonem jakby opowiadał im o malowniczych zielonych łąkach Irlandii wiosenną porą. – Dziś powiemy sobie nieco o Eliksirze Spokoju. Zatem kto jest w stanie mi coś powiedzieć na jego temat?
              Ręka Hermiony wystrzeliła prędko w górę jak strzała z napiętego do granic możliwości łuku.
              - Jest to eliksir, który uspokaja po przeżytej traumie, szoku lub urazie. Uśmierza lęk i łagodzi niepokój – wyjaśniła jakby to było dziecinnie oczywiste. Dla niej było.
              - Jak zwykle bezbłędnie, panno Granger. Pięć punktów dla Gryffindoru – oznajmił radośnie Slughorn. – Tak, tak Eliksir Spokoju jest bardzo trudny do uwarzenia – stwierdził, przechadzając się po klasie. – A czy wiecie co jest charakterystycznego dla tego eliksiru? – zapytał patrząc na Hermionę z nadzieją i oczekiwaniem.
              - Po właściwym uwarzeniu, wydziela on kłęby srebrnej pary – jednak to nie usta Hermiony wypowiedziały te słowa.
              Gryfonka poczuła się jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Ktoś ją uprzedził. Najgorsze jednak było wrażenie, że doskonale zna ten głos. Slughorn szybko odnalazł adresata wypowiedzi. Był nim Draco Malfoy.
              - Tak. Dokładnie tak, panie Malfoy – uśmiechnął się do blondyna i prawie klasnął w dłonie z radości. Severus świetnie przygotował ucznów. – Zarobił pan właśnie pięć punktów dla Slytherinu.
              Ślizgon uśmiechnął się pod nosem. Jednak zarobione punkty nie zrobiły na nim większego wrażenia. Dostrzegł bowiem minę Hermiony Granger. Gryfonka wyglądała jakby ktoś chwilę temu porządnie dał jej w twarz, a ona wciąż nie mogła dojść do siebie. Przezabawny widok.
              - Składniki tego eliksiru należy odmierzać pewnie, ponieważ gdy ręka zadrży przy wykonywaniu tej czynności, wywar spowoduje głęboki sen, z którego można się nie wzbudzić – oznajmił Slughorn z wyczuwalną nutą z przestrogi w głosie. – Dziś waszym zadaniem będzie sporządzenie tego eliksiru. Składniki trzeba dodawać do kociołka w ściśle określonych ilościach i porządku, mikstura musi być mieszana dokładną liczbę razy, najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, potem odwrotnie – instruował uczniów. – Temperatura płomieni, na których się podgrzewała, ma mieć ściśle określony czas, zanim dodał się ostatni składnik. Eliksir ten bardzo często pojawia się na SUM-ach, a wy to już przecież macie za sobą – zaśmiał się. – Uwarzycie go tak na rozgrzewkę. No to do roboty! Potem oddacie mi wasze mikstury do oceny.
              Jeśli chodzi o eliksiry, Draco zazwyczaj miał pewną przewagę nad wszystkimi od zawsze. Kiedyś był ulubieńcem Snape’a i choćby zrobił coś najgorzej jak się tylko da, ten i tak go chwalił. Potem w szóstej klasie miał ważniejsze sprawy na głowie niż podlizywanie się staremu Ślimakowi. Zwyczajnie miał do tego smykałkę, a bycie najlepszym w nauce nigdy nie leżało w jego interesie. Zabrał się za robienie eliksiru szczęścia rozluźniony, przekonany, że wszystko pójdzie jak z płatka.
              Po drugiej stronie Sali siedząca obok Harry’ego i Rona, Hermiona pracowała w skupieniu. Czuła jak drobinki potu skraplają się na jej czole. Niesforny kosmyk jej kasztanowych włosów natarczywie wpadał jej do oka, ale nie miała czasu by się nim przejmować czy też poprawiać. Chciała pokazać wszystkim, że jest najlepsza i żaden Malfoy nie będzie jej uprzedzał. 
              Inni również zmagali się ze swoimi zawartościami kociołków. Ron zapomniał dodać syropu z ciemiernika i jego wywar wydzielał kłęby ciemnoszarej pary. Chłopak popatrzył niepewnie na swój wywar i poczuł lekki wstyd, gdy ujrzał perfekcyjnie uważoną miksturę Hermiony. Poczuł się pewniej, gdy zobaczył kłęby smolistego dymu wydobywające się z kociołka Seamusa Finnigana. Dean Thomas, który stał obok spoglądał niepewnie w swoją mieszankę, która nie wydzielała żadnych oparów. Zaraz jednak zrobiło mu się słabo, gdy dostrzegł, że wywar uważony przez Malfoya też emanuje idealnie srebrzystą parą.
              - Koniec czasu! – zawołał Slughorn. – Nabierzcie trochę waszych tworów do kolb płaskodennych i zostawcie mi je na biurku, resztę usuńcie zaklęciem z kociołków – poinstruował zebranych w klasie uczniów. Oceny poznacie na jutrzejszych zajęciach. Na zadanie domowe napiszcie krótkie referaty o amortencji. Za niedługo przyjrzymy się bliżej temu eliksirowi – dodał na odchodne, gdy uczniowie zaczęli wstawać od ławek i oddawać mu swoje prace.
              - Jak wam poszło? – zapytała radośnie Hermiona. Była pewna, że poszło jej lepiej niż Malfoyowi. 
              Ron bąknął coś niewyraźnie.
              - Chyba całkiem nieźle – rzekł Harry. – Jedynym problemem jest to, że para mojego eliksiru mieniła się na srebrno, a niebyła idealnie srebrzysta.
              - Może za krótko odczekałeś zanim dodałeś ostatni składnik? – zasugerowała dziewczyna.
              - Może.
              - Nie mówmy już o tym – poprosił Ron błagalnym tonem. Nie lubił wychodzić ciągle na najgorszego. A przy Hermionie i Harrym nie było to trudne.
              Następną lekcją Gryfonów była transmutacja. Klasa transmutacji była dużym, okrągłym pomieszczeniem. Większość sali wypełniały ławki dla uczniów, przy jej końcu była katedra, biurko i krzesło, na którym podczas lekcji siedziała profesor McGonagall. Dookoła pomieszczenia znajdowały się klatki z różnymi zwierzętami.
              - Dzisiejszą lekcję poświęcimy przemianie kota w imbryk do herbaty – powiedziała na powitani nauczycielka transmutacji, Minerwa McGonagall, lustrując wzrokiem klasę zza swoich okularów  – Pamiętajcie by właściwie akcentować wypowiadane przez was słowa i nie rozpraszać się byle czym. W przeciwnym razie zaklęcie może zadziałać w niepożądany sposób.

* * *

              Duża łazienka na piątym piętrze była przeznaczona specjalnie dla perfektów. W końcu oprócz pilnowania wściekłych bachorów muszą mieć też jakieś przywileje. W samym centrum znajdował się spory, dość głęboki basen, a naokoło krany z płynami do kąpieli, o tak szerokim wyborze kolorów i zapachów, że trudno sobie to wyobrazić. Uczniowie często ryzykowali dostanie szlabanu i przychodzili tu, by popluskać się w ciepłej wodzie choć przez chwilę. Jednak Draco Malfoy mógł sobie pozwolić na pojawienie się w tym pomieszczeniu bez jakiegokolwiek ryzyka. Jako prefekt naczelny Hogwartu miał do tego pełne prawo.
              Był wieczór, a on potrzebował chwili spokoju i relaksu w samotności. Często, gdy coś go trapiło przychodził tu, nawet wtedy gdy był młodszy i jeszcze nie był prefektem. To tu poznał Martę Warren znaną wszystkim jako Jęcząca Marta. Pomimo swoich uprzedzeń do uczniów mugolskiego pochodzenia, młody Malfoy nie żeby od razu się zaprzyjaźnił, ale zakolegował się z Martą, gdy pocieszała go, w czasie kiedy został śmierciożercą i dostał zlecenie zamordowania Albusa Dumbledore’a. Wspomnienia przez moment na nowo w nim ożyły.
              - Nie... powiedz mi, co się dzieje... pomogę ci...
              - Nikt mi nie może pomóc.
              Dzielił się swoimi uczuciami i myślami z Martą, ponieważ właściwie jako jedyna tak naprawdę go słuchała i starała się pocieszyć. To ona sprawiła, że powoli pozbywał się swych uprzedzeń odziedziczonych po ojcu. To dzięki niej uwierzył, że jeśli chce coś osiągnąć, to musi do tego dążyć na różne sposoby. Cel uświęca środki.
              Po napełnieniu wanny odpowiednimi płynami o ulubionych zapachach, wskoczył do wody i od raz poczuł się luźniej i swobodniej. Woda zadziałała na niego kojąco i uspokajająco. Poczuł się jakby całe napięcie z niego uszło i momentalnie zostało zastąpione błogim spokojem.
              Nagle usłyszał jakieś niegłośne chlupnięcie wody w dalszej części basenu. Przypominało odgłos jaki towarzyszy zwierzęciu wielkości żaby skaczącemu do jeziora. Bynajmniej nie było ono spowodowane przez niego.
              - Kto tu jest? – zapytał, a jego głos przeszedł przytłumionym echem po łazience.
              Odpowiedział mu kolejny plusk wody.
              Rozejrzał się badawczo dookoła, uważnie przyglądając się każdemu skrawkowi tafli wody, pokrytej mieniącą się kolorami puszystą białą pianą przypominającą chmury pływające czasem po idealnie błękitnym niebie letnią porą.
              Nagle coś wyskoczyło do góry rozchlapując wodę tuż przy nim. Resztki piany wymieszane z cieczą wpadły mu do oczu, powodując nieprzyjemne szczypanie.
              - Witaj, Draco. Dawno cię nie widziałam – zapiała radośnie Jęcząca Marta.
              - Cześć, Marto – chłopak nie ukrywał zdziwienia, jakie odczuł na jej widok.
              Nagle coś zaczęło do niego docierać. W jego głowie pojawiła się pewna myśl.
              - Marto, czy to ty byłaś przed chwilą pod wodą? – zapytał lekko zirytowany, bowiem zaczął zdawać sobie sprawę co by to oznaczało. Nie chciał żeby duch oglądał jego męskość bez jego zgody.
              - Tak – powiedziała bez owijania w bawełnę Jęcząca Marta i zrobiła twarz niewiniątka.– To źle?
              - To bardziej źle! – oznajmił karcąco, marszcząc czoło. – Marto, czy na przyszłość mogłabyś mnie nie podglądać? – zapytał poirytowany faktem, że Marta ogląda sobie jego ciało bez jego zgody. To uwłacza jego godności.
              - Wybacz – skruszyła się nieco zawstydzona. Gdyby była żywa zapewne jej twarz pokryłaby się rumieńcem.
              - Co ty tu właściwie robisz? – zapytał spokojniejszym tonem.
              - Ostatnimi czasy częściej bywam w łazience prefektów, licząc na to, że spotkam ciebie albo Harry’ego – odpowiedziała.
              - Pottera?
              - Tak. Bardzo lubię z nim rozmawiać – oświadczyła, a ton jej głosu świadczył o tym, iż mówi prawdę.
              Draco od razu ściągnął brwi na znak, że nie pochwala tego co właśnie powiedziała.
              - Nie lubisz go – zauważyła.
              - Rywalizujemy ze sobą za nim jeszcze zdążyliśmy się dowiedzieć kim do końca jest ten drugi. Nie miałem szansy go polubić, a on nie miał szansy zapałać sympatią do mnie. Ja byłem śmierciożercą. On jest Wybrańcem, wybawcą świata. Jesteśmy jak woda i ogień. Działamy na siebie destrukcyjnie.
              Marta przypomniała sobie nagle jak Harry rzucił urok Sectumsempra na młodego Ślizgona. Oczami wyobraźni znów widziała zakrwawionego blondyna tracącego coraz szybciej siły i chęć do życia, leżącego na zimnej posadzce w łazience i mruczącego coś nad nim pod nosem nietoperzowatego Snape’a o tłustych strąkach kruczoczarnych włosów. Po co ona w ogóle pytała o jego relacje z Harrym? Przecież doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Miała okazję dowiedzieć się tego w sposób empiryczny.
              - Słyszałam jak Pansy Parkinson skarżyła się Dafne Greengrass, że Adara Menkent próbuje jej cię odbić – powiedziała konspiracyjnym tonem Marta, przybliżając się nieco do niego i natychmiast zmieniając temat, pozwalając tym samym by nieprzyjemne wspomnienia odpłynęły gdzieś na dalszy tor jej myśli.
              Draco westchnął ciężko na dźwięk tych nazwisk, na co Jęcząco Marta zawtórowała chichotem.
              -Baby…
              - Chcesz mi powiedzieć, że miedzy tobą a Parkinson nigdy nic nie było? – zapytała przesadnie udając zdumienie.
              - A co niby miało być?! – żachnął się blondyn.
              - Parkinson od czwartej klasy kiedy zaprosiłeś ją na bal bożonarodzeniowy, rozpowiada wszystkim, że jesteście parą – powiedziała. – Ale „to nieoficjalne, bo nie chcemy rozgłosu” – Marta idealnie naśladowała wysoki głos Pansy.
              - Że co?! – Ślizgon poczuł się jakby ktoś go uderzył go mocno w twarz. – Ta krowa rozsiewa plotki, że jesteśmy parą? – poczuł, że krew uderza mu gwałtownie do głowy.
              Jęcząca Marta gorliwie przytaknęła kiwnięciem głowy.
              - W sumie to Dafne też – dodała po namyśle.
              - Świetnie – warknął chłopak.- Z kimś jeszcze chodzę, tylko o tym nie wiem?

* * *

              - Mama chyba myśli, że głoduję albo jestem poważnie chory - oznajmił George na widok smakołyków jakie Percy postawił przed nim na stole, oświadczywszy iż jest to "małe co nieco" od ich matki.
              - Mówiłem jej, że to definitywnie za dużo, ale wiesz jaka ona jest - westchnął Percy.
              - Może wyślę jej sowę, że wszystko gra...
              Straszy z Weasleyów dostrzegł, że brat naprawdę się postarał i przygotował stół pełen smakołyków. Eleganckie półmiski pełne były sałatek, pasztecików dyniowych i racuchów z jabłkami. Na samym stał pieczony indyk, a tuż obok kołysała się delikatnie galaretka truskawkowa z bitą śmietaną. Percy nie widział tak ładnie nakrytego stołu od ślubu Billa i Fleur w lipcu.
              - Sam to wszystko przygotowałeś? - zapytał z małą nutką podziwu w głosie.
               - Angelina trochę mi pomogła z nakryciem stołu... - Na twarzy George'a zagościł delikatny uśmiech. Już dawno nie widział by brat w ogóle się uśmiechał i zaczynał nawet podejrzewać u niego depresję. Czyżby...
                - Spotykacie się?
                - Kto?
                - No ty i Angelina Johnston - Percy uśmiechnął się dwuznacznie.
                - Nie! Nie, Coś ty - George machnął ręką na znak protestu.  Jednak jego bratu wydało się, że nie jest z nim do końca szczery.
                - Och, wybacz... Myślałem, że wy...
                - Nie wiem skąd się taki pomysł wziął w twojej główce, ale lepiej go stamtąd wyrzucić.
               - Może lepiej zmieńmy temat - Percy doskonale wiedział, że George zawsze odbija piłeczkę w stronę przeciwnika. Czasem okazuje się być ona podkręcona. Musiał jakoś zapobiec dalszemu rozwojowi rozmowy na temat związków, ponieważ jego trwały najczęściej krótko i burzliwe, a niektóre tylko jedną niezobowiązującą noc. - Gdzie jest Lee?
              - Musiał załatwić coś piego n mieście. Nie będzie jadł z nami.
              - Szkoda...
              - Słyszałeś o tym, że Anerforth został nowym dyrektorem w Hogwarcie? - zapytał niespodziewanie bezuszny bliźniak.
              - Tak. Kingsley uważa, że świetnie się nadaje na to stanowisko.

* * * 
              Quidditch jest najbardziej znaną czarodziejską dyscypliną sportową na świecie. Biorą w niej udział dwie drużyny, a w każdej z nich znajduje się po siedmiu graczy. Zawodnicy latają na miotach i grają czterema piłkami: kaflem, dwoma tłuczkami, oraz małą złotą uskrzydloną kulką, którą bardzo trudno złapać – złotym zniczem. Boisko do quidditcha ma owalny kształt. W obu jego końcach umieszczone są słupki bramkowe: trzy tyczki zwieńczone obręczami, przez które ścigający przerzucają kafla. Słupków bramkowych pilnuje obrońca. Na boisku znajdują się także pałkarze, odbijający tłuczki i starający się nie dopuścić do tego, aby wyrządziły krzywdę zawodnikom z ich drużyny. Ostatnim zawodnikiem jest szukający, który ma najtrudniejsze zadanie, a mianowicie musi odszukać złotego znicza spośród zamieszania, jakie panuje na boisku, i złapać go. Gdy to mu się uda mecz zostaje zakończony.
              Draco jako kapitan drużyny Ślizgonów miał przeprowadzić sprawdziany do drużyny zaraz po zajęciach. Zjadł w pośpechu jabłko od skrzatów z zamkowej kuchni ipobiegł na boisko wszystko przygotować. Kiedy Zabini, Nott oraz inni uczniowie ze Slytherinu do niego dołączyli, całość już była w stanie gotowości.
              - Jak wiecie Gryffindor zmiatał nam ostatnio puchar z przed nosa – oznajmił donośnym głosem, tak by każdy z zebranych mógł go usłyszeć. – W tym roku nie damy im tego osiągnąć! Pokażcie na co was stać – zagrzewał zebranych do pokazania swych umiejętności od jak najlepszej strony. – Musimy mieć najlepszy skład na jaki tylko nas stać, jeśli chcemy zwyciężyć! Zaczynamy.
              - Powodzenia Draco! – zawołała, siedząca na trybunach Pansy Parkison..
              Chłopak całkowicie ją zignorował, co ją trochę zasmuciło.
              Po dwóch godzinach sprawdzianów i przepędzania namolnych fanek Dracona, które przyszły na boisko tylko po to by na niego popatrzeć, powzdychać i poprzeszkadzać, kapitan Ślizgonów wyłonił skład, który jego zdaniem miał zdobyć tegoroczny puchar quidditcha. Wybrał szybkich i zwinnych ścigających w składzie: Warrington, Vaisey i Zabini, pałkarzami zostali zręczny Nott i nieco mniej zręczny, ale za to silny Goyle, a obrońcą mianował Milesa Bletchley’a o niezawodnym refleksie. Młody Malfoy był pewien, że z tym składem nie przegra żadnego meczu.
              - We środę chcę was tu widzieć o szóstej rano – oznajmił entuzjastycznie, przyglądając się swojej świeżo upieczonej drużynie. – Jeśli chcemy wygrać musimy intensywnie trenować. Do zobaczenia – oznajmił na odchodne, gdy zobaczył, że w stronę boiska zbliża się Potter z grupką Gryfonów.
              - Potter, cóż za miłe spotkanie – Uśmiechnął się zjadliwie Draco, gdy Harry stanął naprzeciw niego z miną wyrażającą szczere zdumienie.
              - Co ty tu robisz, Malfoy? Zarezerwowałem boisko na teraz u McGonagall – Harry poczerwieniał na twarzy, lecz przy szkarłatnej twarzy Rona można by powiedzieć, że poróżowiał.
              - Spokojnie, właśnie skończyliśmy – oznajmił blondyn z uniesioną pewnie głową i machnął ręką na Blaise’a i Notta by poszli za nim.
              Może i wojna była skończona, ale na pewno nie ta między nim a Złotą trójką przyjaciół z Gryffindoru. Ta wciąż nie została zażegnana i wciąż któreś z nich dolewało oliwy do ognia. Czy woj­na jest straszna? Nie... Woj­na sa­ma w so­bie nie jest straszna... Straszna jest śmierć, ból i zniszcze­nie które woj­na przy­nosi. A przy­nosi je prze­de wszys­tkim przegranym.

2 komentarze:

  1. Dziwi mnie,że jeszcze nikt tego nie skomentował :O
    Bardzooooo fajny rozdiał! Masz ciekawy styl pisania ;) Naprawdę podobało mi się.
    Mam nadzieję, że nie porzucisz pisania bloga, bo mam niedosyt jeśli chdzi o fanfiki po polsku i mam nadzieję, że pomożesz mi go zaspokoić i nie zawiedziesz mnie!

    Pozdrawiam
    Wiverna ^.-

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, bardzo dziękuje Ci bardzo za miły komentarz. Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną! ^^

    OdpowiedzUsuń