Rozdział 3

„Niewiele rzeczy tak bardzo oszukuje jak wspomnienia.”

~Carlos Ruíz Zafón




           Łóżko stojące pod oknem w dormitorium dla chłopców wydało mu się nagle zniewalająco miękkie. Chyba nigdy go niedoceniał. Atłasowa pościel w kolorze dorodnego szmaragdu i wspaniałe obicie z hebanu jeszcze nigdy nie były dla niego czymś tak komfortowym jak w tej chwili, a aksamitny baldachim nigdy tak miłym widokiem dla oczu. Bardzo możliwe, że docenił je wreszcie przez zmęczenie całym dniem.
           Pogoda była piękna. Wręcz przypominała typowo letnią. Było ciepło i słonecznie, a po błękitnym niebie pływały leniwie puszyste chmury, przybierając coraz to wymyślniejsze kształty. Jednak w tym momencie nie miał najmniejszej ochoty opuszczać dormitorium. Liczył się tylko on i jego puszysta poduszka z godłem Slytherinu . Zaraz po powrocie z rekrutacji nowych członków do Ślizgońskiej drużyny quidditcha rzucił się wprost na swoje łóżko. Był wykończony. Cały czas musiał się wydzierać na rekrutów, a żeby tego było mało: namolni gapie również postanowili nie oszczędzać jego głosu. Wciąż musiał na nich krzyczeć by nie rozpraszali jego drużyny i przestali wyłazić z trybun, zaś Parkinson tak bardzo uprzykrzała mu dziś życie, że z złości skonfundował ją i kazał ją zabrać mu z oczu jej nieustannie szczebioczącej przyjaciółce - Dafne Greengrass. W głębi duszy liczył na to, że nikt z nauczycieli tego nie widział i żaden z jego Ślizgońskich kolegów nie postanowi na niego poskarżyć. Parkinson wielbiła go ponad własne życie już od pierwszego roku i w życiu go nie wyda, tego był pewien, zaś Greengrass była przygłupią blondynką, która skrycie kochałą się w nim, lecz boała się wyznać tego Pansy. A co z innymi? Wiedział, że tego nie zrobią. Taka była natura uczniów z domu Salazara Slytherina. Ci co chcieli miejsce w zespole obawiali się, iż mogliby go nie otrzymać, zaś innym bardziej zależało na sympatii młodego Malfoya, ich Ślizgońskiego ulubieńca, niż na głupawej dziewczynie o twarzy mopsa. Ostatnimi czasy panna Parkinson straciła mnóstwo popleczników w swoim domu. Nikt nie wiedział co się z nią stało, ale na szóstym roku stała się osobą, której towarzystwo ciężko było znieść. Nawet Dafne nie wiedziała co się stało z jej przyjaciółką, lecz mimo przemiany kruczowłosej Ślizgonki, pozostała jej wierna.
           Nagle do uszu Dracona dobiegł dźwięk przewalanych książek i serii głuchych stuknięć. Rozejrzał się po dormitorium w celu odnalezienia źródła hałasu, który zakłócał jego chwilę relaksu w ciszy i spokoju.
           - Teo, co ty odwalasz? – zapytał nieco zdziwiony, wspierając głowę na łokciu i kierując swoje spojrzenie stalowoszarych oczu wprost na plecy Notta, który nieustępliwie grzebał w swoim kufrze. Chłopak wyciągał z niego książki i układał w stosik, zaś inne rzeczy po prostu wyrzucał na podłogę.
           - Szukam świeżej rolki pergaminu – oświadczył Teodor, nie obracając się i wyciągając z kufra kolejny wolumin.
           - Przecież dopiero co wróciliśmy z treningu, a ty już się zabierasz do prac domowych – zauważył Draco, a jego głowa opadła z powrotem na puchatą poduszkę.
           - Wiesz dobrze, że nie znoszę zostawiać rzeczy na ostatnią chwilę – rzekł Ślizgon.  – Jest! – zawołał uradowany jak małe dziecko, które znalazło jajko wielkanocne schowane w czasie świątecznych zabaw. W ręku trzymał rolkę pergaminu kolorem przypominającą kość słoniową.
           - Co wy tak hałasujecie? – usłyszeli senny głos dobiegający spod pościeli na jednym z łóżek. – Dajcie człowiekowi pospać – jęknął obolały Blaise, który usnął zaraz po powrocie, a teraz patrzył na przyjaciół nieprzytomnym wzrokiem.
           W czasie szukania nowych rekrutów dostał tłuczkiem prosto w plecy od jednego z drugoklasistów, który upierał się, że da sobie radę na pozycji bramkarza. Drugoroczniak był tak uparty, że Draco pozwolił mu pokazać co potrafi, zaś wątłej budowy dzieciak niecelnie odbił lecący w jego stronę tłuczek, który poleciał wprost na nic niespodziewającego się Blasie’a. Ciemnoskóry Ślizgon długo upierał się, że nic takiego mu się nie stało, gdy jego przyjaciele chcieli go zabrać do Skrzydła Szpitalnego.
           - Idę do biblioteki – oświadczył Nott pakując pospiesznie swoje rzeczy do kufra i zostawiając tylko niezbędne książki i pióro.
           - Poczekaj – jęknął ociężale Draco i usiadł na skraju łóżka. – Idę z tobą.
           Teodor uśmiechnął się do niego promiennie zupełnie jakby blondyn mu oświadczył, że wygrał dla Slytherinu Puchar Domów.
           Blaise ziewnął przeciągle i wtulił mocniej twarz w poduszkę. Nie miał zamiaru odrabiać zadań, kiedy czasu było jeszcze dużo. Po za tym wciąż bolały go plecy, ale nie miał zamiaru przyznać się do tego. Przeciwnie myślał jego przyjaciel. Draco był inteligentny i bystry, miał zdolność do szybkiej analizy zdarzeń i tworzenia planów na podstawie niewielkiej ilości informacji. Pragnął, by ojciec był z niego dumny od początku nauki w Hogwarcie, dlatego pilnie się uczył. Nie krył rozczarowania, gdy okazało się, że Hermiona Granger jest od niego lepsza. Jednak nie oznaczało to, że nie będzie się starał.
 Spakował z ociąganiem do swojej szkolnej torby wszystko co potrzebne i radnie rad ruszył na własne życzenie na przygodę do krainy pełnej książek w towarzystwie Notta.
           Biblioteki strzegła pani Pince. Była ona zgryźliwą kobietą o aparycji sępa. Pilnowała, aby w pomieszczeniu panowała cisza i spokój, a uczniowie szanowali książki i nie próbowali brać egzemplarzy z działu Ksiąg Zakazanych bez okazania specjalnej zgody, wydawanej w szczególnych wypadkach. Była dość wysoką jejmością o surowych, brązowych oczach.  Jej głowę zawsze zdobił podłużny kapelusz, chowając burzę siwiejących powoli loków. Kiedy Teodor i Draco przekroczyli próg jej królestwa obdarzyła ich podejrzliwym spojrzeniem, a jej wodniste oczy odprowadziły ich aż do stolika między regałami, gdzie zasiedli.
           - Może zaczniemy od zadania na eliksiry? – zaproponował blondyn bez entuzjazmu. Slughorn nie przypadł mu do gustu jak nauczyciel. Lubił go, ale to nie zmienia faktu, iż nie był Snapem.
           -  Stary Ślimak kazał nam napisać o działaniu amortencji – rzekł Teodor, biorąc do rąk swój egzemplarz Eliksirów dla zaawansowanych.
           W czasie gdy Nott wertował podręcznik do eliksirów, blondyn wyciągnął świeżą rolkę pergaminu, a następnie rozwinął ją i przygotował swoje pióro. Draco był inteligentny i bystry, miał zdolność do szybkiej analizy zdarzeń i tworzenia planów na podstawie niewielkiej ilości informacji. Pragnął, by ojciec był z niego dumny od początku nauki w Hogwarcie, dlatego pilnie się uczył. Nie krył rozczarowania, gdy okazało się, że Hermiona Granger jest od niego lepsza.
           - Amortencja to najsilniejszy znany eliksir miłosny na świecie – brunet zaczął czytać półgłosem tak, aby tylko siedzący w jego pobliżu Malfoy mógł go usłyszeć. – Nie wzbudza ona prawdziwej miłości, a powoduje jedynie silne zauroczenie albo obsesję u osoby, która ją wypije. Łatwo poznać ją po specyficznym perłowym połysku i parze wzbijającej się w charakterystycznych spiralach. Siła tego eliksiru zależy od długości jego przetrzymywania. Zapach amortencji każdy odczuwa inaczej, w zależności od tego, co go najbardziej pociąga. Dziecko poczęte, gdy jedno z jego rodzicieli jest pod wpływem tegoż napoju miłosnego, nie będzie potrafiło kochać – skończył. – Hej czy to nie właśnie tym został naszprycowany ten imbecyl Weasley na szóstym roku? – zaśmiał się pod nosem przypominając sobie stare dzieje i krążące wokół nich plotki ewoluujące z czasem w legendy. Mówiły one o przyjacielu Pottera, który zjadł czekoladowe kociołki  pełne eliksiru miłości, przeznaczone dla Wybrańca. Potem każda z nich miała już inną, własną wersję.
           - Jeśli to nie sprawiło, że choć przez chwilę jego życie wydało mu się jeszcze bardziej żałosne i nędzne niż do tej pory, jeśli to w ogóle jest możliwe, to mam to daleko gdzieś – bąknął Draco, skrobiąc piórem po pergaminie.
           - Ty go chyba bardzo nie lubisz – zauważył Nott, zerkając na blondyna znad swojego podręcznika do eliksirów.
           - Jakbyś zgadł – odburknął Ślizgon, nie odrywając wzroku od pergaminu i pokrywając go atramentowymi zawijasami. – Ojciec zawsze powtarzał, że rodzina Weasleyów to banda zdrajców krwi – Malfoy podniósł głowę znad swoich zapisków. Jego stalowoszare tęczówki spotkały uważne bursztynowe oczy Teodora.
           - Mój powtarzał to samo i skończył w Azkabanie – brunet wyraźnie zmarkotniał. Pomimo faktu, iż jego rodziciel był kim był, to nie zmieniało faktu, iż wciąż był jego rodziną. Nie potrafił nie darzyć go uczuciem takim jakie każde normalne dziecko darzy swego rodzica. Kochał go, bo był jego ojcem, ale nie umiał wybaczyć mu tego co robił w czasie wojny. Za każdym razem gdy o nim myślał, czuł się okropnie zagubiony i rozdarty.– Jakim cudem twojemu ojcu udało się tego uniknąć? – zapytał niespodziewanie.
           Draco spuścił wzrok jakby nagle róg stolika, przy którym siedzieli wydał mu się niesamowicie intrygujący.
           - Próbował wmówić wszystkim, że działał pod wpływem Imperiusa – rzekł, wciąż kontemplując wzrokiem kant stołu. – Ale nikt mu w to nie uwierzył. Ministerstwo nie jest już pełne bandy łatwowiernych idiotów od kiedy Shacklebolt został ministrem. To dzięki Potterowi…
           - CO?! – Nott nie mógł potrzymać się od krzyku zdumienia, ale gdy tylko napotkał karcące spojrzenie bibliotekarki szybko opanował emocje. – Że co? – powtórzył nieco ciszej, wciąż zszokowany tym co przed chwilą usłyszał.
           Od zakończenia wojny nie rozmawiali ze sobą o tym co się wydarzyło i obydwaj nie wiedzieli co czuł i czuje ten drugi ani jaka jest jego obecna postawa wobec wielu wydarzeń i faktów.
           - Ja też zdębiałem jak mi matka o tym opowiedziała – powiedział Draco. Jego spojrzenie znów spotkało spojrzenie przyjaciela. – Potter wstawił się za moimi rodzicami, prosząc Shacklebolta by dał im jeszcze jedną szansę. Powiedział mu, że robili to co im kazał Czarny Pan tylko i wyłącznie ze strachu o moje życie. No i to dzięki niemu Ślizgoni mogli wrócić do Hogwartu. Ci, którzy chcieli odkupić swe występki i pokazać światu, że mogą się zmienić. Wiesz jaki jest nasz Wybraniec – słowo to wyraźnie z trudem mu przechodziło przez usta w odniesieniu do Harry’ego – wszystkich by tylko ratował i dawał im drugie szansy – wywrócił szarymi oczami.
           - Mój ojciec nie dostał drugiej szansy… - szepnął Teodor.
           - Przykro mi – blondyn nie wiedział co więcej mógłby powiedzieć. Obdarzył przyjaciela współczującym spojrzeniem.
             - Ale ja uważam, że to dobrze – oświadczył niespodziewanie brunet. – On zabił zbyt wiele osób z premedytacją i z troski tylko i wyłącznie o siebie by zaskarbić sobie względy Czarnego Pana.
           Po tych słowach nastała między nimi chwila ciszy. Młody Malfoy nie wiedział co powiedzieć. Chwilowo odebrało mu mowę. Postawa Teodora wywarła na nim niesamowite wrażenie. Tylko człowiek posiadający uczucia i silny kręgosłup moralny potrafiłby dojść do takiego wyroku wobec własnego ojca. Draco wiedział, że jego rodzice w głębi nie są źli i od zawsze czuł, że doskonale zdaje sobie sprawę, że nigdy do końca nie popierali poczynań Voldemorta z własnej woli.
           Skończyli zadanie o amortencji w milczeniu, które wyraźnie wprawiało panią Irmę Pince w ukontentowanie, a następnie spakowawszy uprzednio wszystkie swoje rzeczy, udali się na kolację do Wielkiej Sali, gdzie przy stole zastali wpół śpiącego Zabiniego.
           - Ziemia do Blaise’a! Zaraz wylądujesz nosem na swoim talerz! – Teodor machał dłonią przed oczami szatyna, lecz one zdawały się nie zwracać najmniejszej uwagi na to dzieje się dookoła. Nawet dłoń latająca przed jego nosem została wyraźnie zignorowana lub niezauważona.
           Draco przyglądał się tej scenie z wyraźnym rozbawieniem. Powoli odzyskiwał dobry humor,  który dodatkowo poprawił fakt, iż Pansy nie pojawiła się na obiedzie przy stole Ślizgonów, ponieważ jego zaklęcie okazało się na tyle mocne, że wciąż leżała skonfundowana w swoim dormitorium. A przynajmniej tak Dafne Greengrass tłumaczyła nieobecność przyjaciółki. Nałożył sobie trochę pasztecików dyniowych i ochoczo zabrał się za ich konsumpcję. Jego entuzjazm nie trwał jednak zbyt długo. Po przy stole przeciwległej stronie sali rozległy się bowiem okrzyki radości i wiwaty. Do Wielkiej Sali wkroczył Harry Potter. Na dźwięk oklasków na jego widok Gryfon zapłonął czerwienią jak piwonia i pośpiesznie zasiadł na swoim stałym miejscu w towarzystwie Rona Weasleya, Ginny Weasley i Hermiony Granger, chcąc uniknąć większej konfrontacji z fanami. Draco zobaczył, że wiele oczu z pozostałych stołów skierowało się w stronę zawstydzonego Harry’ego.
           Blaise stęknął niewyraźnie i złapał się za głowę, która pulsowała bólem od kiedy przyszedł na kolację. Czuł się jakby jakiś złośliwy chochlik próbował wydrzeć się ze środka za pomocą młota pneumatycznego.
           - Jak ci Gryfoni zaraz się nie zamkną to własnoręcznie zapewnię ich kręgosłupom powróż przez gardło na świat zewnętrzny – jęknął, zaciskając powieki z bólu.
           - Może pójdziesz w końcu do pani Pomfrey? – zaproponował Teodor. Od wypadku Zabiniego w czasie rekrutacji do drużyny Ślizgońskiej, uważał że przyjaciel powinien odwiedzić skrzydło Szpitalne.
           - Na razie nie. Może samo przejdzie – powiedział, udając że nie jest z nim aż tak źle i jednocześnie mając wrażenie że zraz mu pęknie czaszka.
           - Nie rozumiem, dlaczego nie chcesz tam pójść, Blaise. Przecież to dla twojego dobra – oświadczył Nott, widząc że szatyn wyraźnie znosi męki migreny lub czegoś podobnego. Próbował czytać książkę w czasie posiłku, lecz stan przyjaciela nie pozwalał mu się dostatecznie skupić.
           Draco rozdrażniony samą obecnością Wybrańca, wstał gwałtownie od stołu jakby właśnie sobie uświadomił, że zostawił bulgocący kociołek na ogniu.
           - Jak zwykle muszę za was wszystko robić – warknął.
           Teodor odprowadził go wzrokiem.
           - A tego co ugryzło? – zapytał.
           Blaise nie mógł mu odpowiedzieć, bo postanowił ułożyć się w wygodnej dla niego pozycji i podsuwając swój pusty już talerz, siedzącemu obok Goyle’owi: „Masz zaopiekuj się nim”, połozył głowę na stole tak, że teraz jego czoło stykało się z przyjemnie chłodnym stołem.
           Nie odrywając wzroku od młodego Malfoya, Teodor odprowadził go do końca stołu Ślizgonów i ze zdumieniem zobaczył, że przyjaciel skierował swój chód w stronę stołu prezydialnego.
           - Przepraszam, profesorze – rzekł Draco stając obok Slughorna, który pałaszował kolejną porcję zapiekanych ziemniaków. – Wiem, że to niezbyt odpowiedni moment, ale chciałbym prosić pana o przysługę.
           - Słucham cię, chłopcze – oświadczył stary Ślimak, niechętnie odkładając swoje sztućce i odrywając się od swojego posiłku.
           - Mój przyjaciel miał mały wypadek w czasie dzisiejszego treningu i teraz utyskuje na uciążliwy ból głowy. Jednoczenie uważa, że ból sam minie. Czy mógłbym prosić pana o pomoc? – zapytał. Dostrzegł także, że siedząca nieopodal McGonagall spoglądała na niego podejrzliwie.
           - Jak miałbym ci pomóc, Draco? – zdziwił się stary mistrz eliksirów.
           - Czy ma pan coś na ból głowy? Jakiś eliksir? Cokolwiek. Jeśli mi pan nie pomorze, to siłą będę musiał zmusić go by udał się do Skrzydła Szpitalnego.
           - A który to uczeń z mojego domu tak cierpi? - Slughorn zaczął grzebać w bocznej kieszeni swej szaty koloru kawy z mlekiem.
           - Blaise Zabini. – Blondyn zobaczył, że na te słowa Minerwa McGonagall przestała na niego patrzeć podejrzliwie i zajęła się swoim pasztetem jagnięcym.
           - Och, Zabini powiadasz? Uczyłem jego matkę… - oświadczył Horacy, wciąż uporczywie szukając czegoś w swojej kieszeni.
           - Wiem profesorze.
           - Znakomita czarownica. Tak, tak. Bardzo zdolna. Nie dziwię się, że jest znana… O! Nareszcie mam! – uradował się wyciągając zaciśniętą dłoń z kieszeni. – Masz chłopcze – otworzył zaciśnięte palce. Jego stalowoszarym oczom ukazała się mała podłużna fiolka z niebieskim przejrzystym płynem, przypominającym swym odmienieniem dorodny szafir. – To eliksir uśmierzający ból.– uśmiechnął się do Malfoya. – Pani Pomfrey podarowała mi ostatnio jedną fiolkę, gdy byłem u niej na herbatce. Wystarczy parę kropel dodanych do picia i ból powinien ustąpić po piętnastu minutach.
           - Dziękuję profesorze. Nie wiem jak się panu odwdzięczę – odwzajemnił uśmiech.
           - Och nie ma sprawy chłopcze. W końcu jestem opiekunem waszego domu – Horacy Slughorn, machnął ręką. Był wyraźnie zadowolony z siebie, że mógł pomóc. – Wystarczy mi, że dalej będziesz się przykładał na moich lekcjach – dodał.
           - Jeszcze raz dziękuję.
           Czym prędzej wrócił na soje miejsce do stołu Ślizgonów.
           - Masz – powiedział, wręczając fiolkę z niebieskim płynem  zaskoczonemu Teodorowi. – Dodaj mu odrobinę do soku dyniowego.
           Nott posłusznie wykonał polecenie. Trzy krople płynu zostały wlane do wysokiej szklanki z sokiem dyniowym Zabiniego. Niebieska ciecz zabarwiła pomarańczowy sok na szafirowo.  
           - Co to w ogóle jest? Po co byłeś u Ślimaka? To od niego?
           - To eliksir uśmierzający ból od Slughorna.
           Blaise łapczywie wypił niebieski wywar.
           - Dzięki, stary – rzekł, odstawiając pustą szklankę na stół. W jego głosie dało się usłyszeć nutę ulgi, choć w głowie wciąż dobijał się złośliwy chochlik.

* * *

           - Widzieliście? Malfoy przed chwilą dostał jakiś eliksir od starego Slughorna. Pewnie znów coś knuje – syknął Ron do przyjaciół, obserwując Ślizgona o patetycznie jasnych blond włosach i jego kolegów z domu węża, siedzących po drugiej stronie Wielkiej Sali. Oczy Weasleya były pełne odrazy i pogardy, a ciemne brwi nad nimi nieco ściągnięte w grymasie awersji.
           - Co cię obchodzi jakiś Malfoy, Ron? – zapytała go, siedząca po prawicy Harry’ego, Ginny.
           Właśnie smarowała sobie kolejny kawałek chleba pastą jajeczną, kiedy jej starszy bart znów zaczął narzekać. Miała wrażenie, iż od momentu przyjazdu do Hogwartu, stara się on zwrócić na siebie uwagę za wszelką cenę i wynajdywał coraz to nowsze problemy. Ostatnio nawet był w stanie źle mówić o jej puszku pigmejskim, Arnoldzie, tylko dlatego, że wydał mu się świńsko różowy i zbyt przesłodzony. „Jak George może coś takiego sprzedawać?”, obruszał się.
           - Ginny ma rację – oświadczył Harry, przełknąwszy kawałek swojej bułki orkiszowej z szynką. – Olej Malfoya. Co cię on obchodzi?
           Ron zrobił nadąsaną  minę i zajął się swoimi kanapkami z serem, nie zaszczycając Wybrańca ani jego dziewczyny żadną odpowiedzią na zadane pytanie. Malfoy to Malfoy i Malfoyem zawsze będzie. On ani jego ojczulek nigdy się nie zmienią. Prędzej Percy zostanie śpiewakiem operowym. Oni zawsze będą mieli coś na sumieniu i wiecznie będą okłamywać wszystkich dookoła i mydlić im oczy.
           On ma łajdactwo we krwi, pomyślał ze złością rudzielec, robiąc ogromy kęs swojej kanapki.
           Siedząca tuż obok niego Hermiona, zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na wymianę zdań między przyjaciółmi. Kończyła właśnie ostatnią kanapkę, wodząc wzrokiem po ogromnej karcie księgi, opatrzonej tytułem Historia Hogwartu. Czytała tę książkę już po raz piąty lub szósty, lecz wciąż nie mogła się nią nacieszyć i zaspokoić swego łaknienia wiedzy. Wiedziała, że opasłe tomiszcze nie zawiera wszystkich tajemnic Hogwartu i część z nich wciąż jest jeszcze nie odkryta, ale pomimo to uwielbiała zgłębiać dotychczas odkryte fakty na temat zamku.
           - Znowu czytasz tę książkę? – zapytała nieco rozbawiona Ginewra, zupełnie już nie przejmując się nadąsanym bratem. – Który to już raz? – zaśmiała się.
           - Piąty – odparła Hermiona, nie odrywając wzroku od czarnych liter. – Albo szósty – dorzuciła. – Sama już nie wiem… Mogłabym ją czytać bez końca – oświadczyła, obnażając śnieżnobiałe zęby.
           - Nie masz innych książek do czytania? – zapytał Harry równie rozbawiony postawą przyjaciółki co ruda Weasleyówna.
           - Wszystkie już przeczytałam – speszyła się kasztanowłosa Gryfonka.
           Harry i Ginny zaśmiali się wesoło, a po chwili ku ich większej uciesze dołączył się do nich Ron. Panna Granger oblała się szkarłatnym rumieńcem, schowała się za grubą okładką książki i pozostała za nią aż do końca kolacji. Nawet gdy wychodzili z Wielkiej Sali, dziewczyna podążyła za przyjaciółmi, wciąż z nosem w książce, dlatego nie zauważyła, że właśnie w kogoś wchodzi. Poczuła tylko uderzenie i głuchy huk spadających książek, a potem leżała już na kamiennej posadzce, czując promienisty ból rozchodzący się w miejscach ciała, które amortyzowały upadek.
           - Uważaj jak chodzisz! – usłyszała czyjś rozeźlony głos.
           - Przepraszam. – Wsparła się na obolałych łokciach i ku własnemu przerażeniu zauważyła, że osobą na którą wpadła był nie kto inny jak: Teodor Nott. Ślizgon siedział na podłodze i masował obolałe kolano. Na jego twarzy malowała się irytacja, której dodatkowo towarzyszył grymas bólu, jaki towarzyszył chłopakowi po spotkaniu z twardą podłogą. Dookoła nich leżały rozsypane książki. Ten widok przyprawił dziewczynie palpitacji serca. Księgi w takim stanie! Przecież się zniszczą!
           Nott zabrał się pospiesznie za zbieranie z ziemi swoich rozsypanych woluminów.
           - Pomogę ci – zaoferowała trochę wbrew sobie.
           Czy właśnie zaoferowała pomoc Ślizgonowi? I to nie byle jakiemu Ślizgonowi, ale Teodorowi Nottowi. Synowi śmierciożercy, który nie uniknął zesłania do Azkabanu. Jak dalej tak będzie podawać wszystkim pomocne dłonie to jeszcze skończy jako nowy skrzat domowy w Hogwardzkiej kuchni.
           Ku jej zdumieniu Nott nie oponował bardzo i pozwolił sobie pomóc, zerkając na nią podejrzliwie. W milczeniu zebrali rozsypane książki z posadzki.
           - Dzięki – mruknął pod nosem Nott, biorąc podany przez nią ostatni opasły tom, ale wyraz jego twarzy wcale nie mówił tego, aby był jej wdzięczny.
           - Nie ma za co – bąknęła pospiesznie i pomknęła w stronę wieży Gryffindoru jak strzała wystrzelona z łuku napiętego do granic możliwości.
           Teodor skierował swe kroki w stronę lochów. Stanął przed portretem, broniącym wejścia do pokoju wspólnego uczniów domu Salazara Slytherina i wymruczał hasło. Obraz wpuścił go do pokoju wspólnego, który miał kamienne ściany w kolorze grafitu i niskie sklepienie. Z sufitu zwisały na srebrzących się łańcuchach zielonkawe lampy. Fakt, że znajdował się pod jeziorem, pogłębiał jeszcze efekt zielonkawego oświetlenia, ale na nikim po za pierwszoroczniakami nie robiło to większego wrażenia, gdyż większość już do tego przywykła. Nott bardzo lubił atmosferę w pokoju wspólnym. Zazwyczaj było tu głośno od wrzawy, ale wieczorem panowała tu cisza i spokój owiane warstwą tajemnicy. Uwielbiał uczyć się tu wieczorami, ale nie narzekał na naukę w swym dormitorium do późna. To hobby był w stanie zrozumieć jedynie Draco, który także był ambitnym uczniem. Od pierwszego roku próbował być on najlepszy (po części wynikało to z ambicji, a po części z chęci zapunktowania w oczach ojca), ale okazało się że Hermiona Granger jest od nich lepsza. Bardzo ich to bolało. Obydwaj lubili zgłębiać tajniki magii i wiedzy oraz byli dumni, że ich rody są niemalże legendarne. Obydwaj także cierpieli w dniu, w którym okazało się, że zwykła dziewczyna, co gorsza z mugolskiej rodziny, jest od nich lepsza.
           Położył swoje książki na stoliku tuż przy oknie z widokiem na głębię jeziora i usiadł na wielkim atłasowym fotelu. Rozkoszując się jego miękkością, sięgnął po wolumin Magia dawniej i dziś w celu kontynuacji jego lektur, ale zerknąwszy na okładkę książki, którą trzymał w ręce, zaklął cicho pod nosem.
           - Szlag. – Trzymał na kolanach opasły tom Dziejów Hogwartu.

* * *

           - Masz minę jakbyś zjadła pieprzową fasolkę wszystkich smaków – rzekł Harry, patrząc na Hermionę.
           Gryfonka siedziała obok niego po turecku na sofie w pokoju wspólnym Gryfonów i zamierzała dalej pogrążyć się w lekturze książki, opowiadającej o dziejach szkoły, lecz zamiast tego patrzyła z niedowierzaniem na tytuł na okładce książki, którą trzymała na swym podołku: Magia dawniej i dziś.
           Siedzieli we czwórkę przy kominku. Harry i Hermiona na długiej sofie na wprost tańczących płomieni, Ginny na dywanie, opierając się o nogi Wybrańca, a Ron na fotelu obok.
           Grymas, jaki malował się na jej twarzy wykrzywił się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna zdała sobie sprawę co to oznacza: Będzie musiała odzyskać książkę od Notta.
           - Już skończyłaś poprzednią książkę? – zainteresował się Ron, patrząc na tytuł tomu w rękach przyjaciółki. – Niezła jesteś.
           - Hermiono, jeśli jeszcze nie zaczęłaś… - zaczął Harry, a kasztanowłosa dokładnie wiedziała do czego on zmierza. Doskonale znała ten ton głosu Wybrańca. – Mogłabyś mi sprawdzić to wypracowanie o amortencji dla Slughorna? – zapytał cicho i niemalże jednym tchem.
           - Tak. Jasne, Harry – oznajmiła z udawaną ochotą. O wiele bardziej wolałaby kontynuować czytanie. Przynajmniej w taki sposób mogła oderwać umysł od czarnych myśli, jakie się w nim zaczęły rodzić na wspomnienie faktu, że jej kochana książka znajduje się w rękach Ślizgona. – Pokaż mi je – rzekła, pokazując dłonią by przyjaciel wręczył jej swój pergamin. – Tobie też sprawdzić? – zapytała, zwracając się do Rona.
           Weasley popatrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem i potrząsnął głową zupełnie jakby wzbudził się z jakiegoś transu.
           - Co? Yyyy…. Nie. Wiesz co, jeszcze nie zacząłem go pisać – był nieco speszony, ale ani Hermiona ani Harry nie wiedzieli, że wcale nie dlatego, że nie zabrał się za pracę domową, ale dlatego bo kontemplował śliczną twarz Gryfonki, zachwycał się jej lśniącymi falami kasztanowych włosów i z rozkoszą tonął w jej czekoladowych oczach, a chwilę potem został wzbudzony z marzeń właśnie przez obiekt swych westchnień . Bardzo był rad, że nie mogą czytać mu w myślach – Mam jeszcze dwa dni – dorzucił, a jego uszy przybrały wiśniowe zabarwienie. Zdał sobie też sprawę, że traci dobrą okazję, bo dziewczyna potem może nie mieć czasu lub zwyczajnie ochoty by zerkać na jego wypociny.
           - Jak tam sobie chcesz. Ja ci jednak radzę zacząć je pisać jak najwcześniej. Pamiętaj nie odkładaj niczego na potem, bo potem uzbiera ci się wszystkiego tyle, że nie dasz sobie z tym rady – oświadczyła surowo kasztanowłosa, a Harry’emu wydało się, że słyszy w jej głosie tę samą nutę, którą słyszał już u pani Weasley, gdy pouczała Freda i George’a aby wybili sobie z głowy żarty i dowcipy.
           Wspomnienie to wywołało u niego falę mieszanych uczuć. Myśl o rudych bliźniakach zawsze przywoływała na jego twarz radosny uśmiech, ale teraz dodatkowo kłujący ból w okolicach klatki piersiowej. Przeświadczenie o tym, że już nie zobaczy jednego z nich było niczym ostre szpony rozdrapujące świeżo zagojone rany na jego sercu. Teraz ponownie krwawiły obficie, wypuszczając obrazy umarłych, których tak bardzo kochał. Fred, Lupin, Tonks, Moody…
           Nie! Dosć! Nie teraz!, krzyczał we własnej głowie, ale jego myśli szalały jak opętane, wpadając w wir bolesnych przeżyć z przeszłości, z którego nie mógł się wydostać.
           Dumbledore, Syriusz, Snape… Jego rodzice, których nie miał nawet okazji dokładnie poznać.
           Nie! Koniec! Stop!
           - Idę spać. Jestem zmęczony – oznajmił niespodziewanie, wstając i udając że zerka na zegar na ścianie. – Dobranoc – rzucił na pożegnanie, idąc do swego dormitorium.
           - Co go ugryzło? – zapytała Hermiona, patrząc jak Harry znika na schodach.
           - Powiedział, że jest zmęczony – Weasley popatrzył na nią jak na szurniętą. Dla niego było oczywistym, że jeśli Harry mówi im jest zmęczony, to znaczy że jest zmęczony. Przecież nic by przed nimi nie zatajał. Obiecał im to.
           - Ron, jest dwudziesta – żachnęła się Ginny, która do tej pory nic się nie odzywała, próbując skupić się na rozdziale podręcznika do transmutacji, który McGonagall zadała im do przeczytania. Zmartwiła się zachowaniem zielonookiego, ale wiedziała, że teraz pocieszanie go i próby dowiedzenia się co go trapi nie miały sensu. Jutro to zrobi.
           Rudzielec tymczasem spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Faktycznie. Ginewra miała rację. Krótsza wskazówka wskazywała ósemkę, a dłuższa tkwiła przy dwunastce.

* * *

           Wrócił do swego dormitorium w podłym nastroju. Hermiona Granger zepsuła jego wymarzony wieczór sam na sam z książką i herbatą. Głupia Gryfonka. Czy choć raz w życiu może coś pójść po jego myśli?
           - A tobie co? – zapytał Draco, na widok naburmuszonej miny przyjaciela.
           - Nic – warknął Teodor i  rzucił się z impetem na swoje łóżko i padł jak drewniana kłoda.
           - Zagiąłeś sobie róg w książce? – Zabini wyraźnie sobie z niego żartował, obnażając przy tym swe białe zęby, idealnie kontrastujące z jego ciemną karnacją. Ale zaraz po chwili przestał się śmiać, złapał się za głowę i syknął z bólu.
           - Co ci? – spytał Nott, chwilowo zapominając o fali gniewu jaka go przed chwilą zalała z powodu głupich uwag Blaise’a.
           - To tylko ból głowy… - odparł ciemnoskóry Ślizgon, nie odrywając dłoni od głowy, przez którą przeszedł prąd rozrywającego bólu. – Aaaaj… - zawył jak zbity pies.
           - Chwila – Młody Malfoy szybko analizował sytuację w myślach. – Głowa nie ma prawa cię boleć. Jakieś czterdzieści minut temu dostałeś eliksir – zauważył.
           - Draco ma rację – dodał Teodor. – Chyba, że udajesz, żebym nie dołożył ci za te twoje idiotyczne uwagi… – Widząc, że Blaise jest bliski płaczu, wiedział że nie może udawać.
           Zabini miał ochotę wyć z bólu i krzyczeć w niebogłosy. Chochlik, który przedtem szalał bezkarnie w jego głowie musiał zamienić się z jakimś zmieszonym olbrzymem, który nie stracił swej wagi i postanowił stepować.
            - Chyba, że… – Draco urwał i spojrzał wymownie w stronę Teodora, który odwzajemnił spojrzenie.
            Obydwaj wiedzieli co to może oznaczać. Nie wiedzieli tylko jak ani dlaczego.
            - Chyba, że co? – zapytał cierpiący z wyraźną nutą gniewu. Nie lubił być jedyną osobą, która nic nie wie. W końcu nie był Ronaldem Weasleyem.

Rozdział 2

Najszybszy sposób na zakończenie wojny to ją przegrać.
~George Orwell



              Żałował, że nie zapamiętał jej imienia, bo dopiero teraz zwrócił uwagę, że miała bardzo ładne włosy. Ich kaskady spływające kunsztownie po jej nagich plecach, mieniły się w świetle porannego słońca, leniwie sączącego się przez okno jego sypialni. Podziwiał te długie fale w kasztanowym kolorze, rozkoszując się chwilą. W dotyku były przyjemnie delikatne i jedwabiście gładkie. Ten błogi czas należał tylko do niego i na razie żadne zmartwienia i troski nie zaprzątywały mu głowy. Pierwszy raz od bardzo dawna jego głowa wolna była od udręki. Przed oczami nie stawały mu wspomnienia i nie wydawały mu się żywe. Wstanie z łóżka było jednoznaczne z powrotem do szarej rzeczywistości, więc próbował odroczyć ten moment jak najbardziej. Jeszcze pięć minut, jeszcze chwileczka spokoju… W końcu jednak musiał wstać i wyprosić tę dziewczynę, którą poznał wczoraj w jakimś pubie na Pokątnej. Nie owijał w bawełnę i nie składał jej żadnych obietnic, że może coś z tego będzie.  Nie zamierzał też dawać nikomu fałszywych nadziei. To było oczywiste, że już się nie zobaczą. Dziewczyna okazała się być nadzwyczaj wyrozumiała. Z pewnością miała już za sobą niejedną niezobowiązującą noc. Tym i lepiej dla niego. Poprzednia jego kochanka rozbeczała się tak bardzo, że myślał, iż po jej wizycie będzie musiał czyścić podłogę z kałuży jej łez.
              Poszedł do łazienki i wziął zimny prysznic. Zimna woda działał kojąco na jego poszargane nerwy. Wciąż nie mógł się pogodzić z przeszłością. Nie mógł o niej zapomnieć. Nie potrafił wybaczyć ani jej ani sobie tego co wydarzyło się latem…
              - Nie... nie... nie!!! – słyszał swój rozpaczliwy krzyk. - Nie! Fred! Nieeee! – Potrząsał bratem, obok nich klęczał Ron, a Fred miał martwe, niewidzące oczy; na jego zastygłej twarzy wciąż błąkał się uśmiech.
              Brat dopiero co śmiał się, że mylił się co do jego poczucia humoru, że jednak potrafi żartować, a potem… Potem leżał martwy w jego ramionach pośród gruzu, walących się ścian i miotanych dookoła zaklęć. Wyglądem przypominał idealnie odlaną figurę woskową. Ciało było martwe, zimne, ale najbardziej dręczyło go co z duszą? Czy istnieje życie po śmierci? Jeśli tak, to czy Fred jest teraz szczęśliwy? Czy jest tylko kolejna bajeczka wciskana wszystkim po to by robili to czego chcą inni? Tak bardzo chciałby móc to wiedzieć.
              Fred Weasley został zabity w czasie walki przez śmierciożercę, Rookwoda, który spowodował eksplozję i zawalenie się ściany. Bliźniak, jak przystało na szkolnego wesołka i dowcipnisia, zmarł śmiejąc się. Jego śmierć była ogromnym ciosem dla całej rodziny. Pierwszy tydzień bez niego był najgorszy. George był tak przygnębiony i załamany nie mógł wyczarować patronusa (wszystkie jego szczęśliwe wspomnienia były związane z Fredem), a ich matka nie mogła na niego patrzeć, nie płacząc. Sam był przerażony tym jaki ból sprawiało mu patrzenie na bliźniaka zmarłego. Zabijało go samo spoglądanie na biednego George’a. Gdyby nie to brakujące ucho, byłby przekonany, że to Fred. Dlaczego właśnie jemu się to przydarzyło? Ze wszystkich ludzi na świecie, dlaczego akurat ktoś z jego bliskich? Przecież mogło się to przytrafić każdemu. Każdemu.
              Zgasił prysznic i wytarł piegowatą twarz ręcznikiem, dbając ze swoją nabytą od dziecka pedancką precyzją o to by zrobić to starannie i porządnie. Po tej czynności wysuszył go prostym zaklęciem, złożył i dał na miejsce, po czym poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie.
              Percy zamieszkiwał małe, ładnie urządzone, schludne mieszkanko w kamienicy na Pokątnej nieopodal Magicznych Dowcipów Weasleyów. Nie potrzebował niczego wielkiego, a miał stamtąd wszędzie blisko. Wciąż pracował w Ministerstwie Magii i często odwiedzał brata w jego sklepie, który po wojnie cieszył się jeszcze większą popularnością, o ile było to możliwe. Lee Jordan, przyjaciel bliźniaków jeszcze z czasów szkolnych, wprowadził się do mieszkania nad sklepem, zostając tym samym nowym współlokatorem George’a. W ten sposób umówił się z jego bliskimi, iż będzie miał na niego oko i nie pozwoli mu się załamać. Percy był rad, że są osoby które ich wspierają.
              Dziś miał wolne od pracy i postanowił to dobrze wykorzystać, bo nazajutrz miał pełno pracy w ministerstwie, które wciąż odzyskiwało dawne siły po wojnie. Straty i zaniedbania były kolosalne, a liczba rąk do pracy wręcz wprost proporcjonalna. Jedynym plusem w tym nieszczęściu był fakt, że teraz ministrem został mianowany porządny człowiek, ale sam Kingsley Shacklebolt. Do niedawna sprawował funkcję pierwszorzędnego Aurora i utrzymywał dobre relacje ze wszystkimi członkami Zakonu Feniksa. Dlatego też Percy był pewien, że właśnie dzięki niemu wkrótce tenże organ władzy stanie znów na nogi.
              Zaraz po obiedzie młody Weasley obiecał wpaść do matki do Nory, zaś wieczorem George i Lee zaprosili go na kolację.
               Zrobił sobie jajka na bekonie, posmarował chleb masłem po czym z pieczołowitą starannością przygotował wszystko inne potrzebne do śniadania. Sztućce na jego stole musiały leżeć równo, a herbatę parzył dokładnie pięć minut i ani chwili dłużej. Zaś poranne wydanie Proroka Codziennego czytał zawsze od początku do końca. W ten sposób nigdy nic nie umykało jego uwadze.
              Już po chwili najedzony Weasley, przeczytawszy gazetę od deski do deski i wypiwszy herbatę, sprzątnął wszystko machnięciem różdżki po czym sprawdził w lustrze czy dobrze wygląda, aportował się do swego rodzinnego miejsca zamieszkania, pozostawiając za sobą jedynie delikatną mgiełkę.
              - Och, Percy! Już jesteś – jego matka akurat była w ogrodzie, gdy jej syn pojawił się w pobliżu Nory. – Nie spodziewałam się ciebie aż tak wcześnie, kochanieńki. Placek dyniowy jeszcze nie jest gotowy – oznajmiła zatroskana.
              Rudzielec uśmiechnął się pod nosem. Cała Molly. Jego matka tylko by wszystkim dogadzała i pomagała. Za to właśnie tak ją cenił. Była miło wyglądającą kobietą, jednak dobrze wiedział, że gdy się zezłości i wpadnie w furię, wygląda bardzo groźnie. Miała na sobie beżową podomkę i biały fartuch, a płomiennorude włosy sięgały jej do ramion. Była niska i pulchna, lecz piękna, a jej oczy koloru ciepłego brązu patrzyły z czułością na syna.
              - Nic nie szkodzi, mamo. Przecież przyszedłem odwiedzić ciebie, a nie placek – spróbował zażartować. Wiedział jednak, że gdyby żarty były ludźmi to jego nie miałyby kończyn ani górnych ani dolnych.
              Wargi Molly lekko drgnęły w delikatnym uśmiechu. Nie chciała mu sprawiać zawodu z powodu niewypalonego żarciku.
              - Wchodź do środka, kochanie – zaprosiła go do domu gestem dłoni. – Ojca już nie ma. Wyszedł przed chwilą do pracy. Macie niezłe urwanie głowy w tym ministerstwie, co? Dobrze, że Kingsley’a mianowano ministrem. Nigdy by się tam nie pozbierali bez niego.
              - Oj tak. Masz zupełną rację, mamo. Jak to dobrze, że mam dziś wolne – oświadczył z wyraźną nutą ulgi w głosie i zasiadł na krześle przy kuchennym stole, przyjmując wręcz zbyt idealnie prostą postawę. – Jestem wykończony podnoszeniem ministerstwa z gruzów wojny. Martwi mnie jedynie jak może się czuć Shacklebolt, skoro ja i tata harujemy jak woły i ledwo trzymamy się na nogach ze zmęczenia… - westchnął ciężko.
              Nie chciał jej tego mówić, lecz mimo wszystko wolał być zmachany i zmęczony pracą. To pozwalało mu zapomnieć o wielu nieprzyjemnych sprawach. Nie miał wówczas czasu na zamartwianie się i błąkanie myślami w przeszłości.
              Rozejrzał się z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Miejsce to zdawało się nie bardzo zmienić swój wygląd od momentu kiedy się stamtąd wyprowadził. Do kuchni można było dostać się po schodach z ogrodu przez tylne drzwi. To pomieszczenie tak naprawdę było centrum życia Weasleyów. Niewielkie i raczej ciasne, jego dużą część zajmował wyszorowany drewniany stół z ośmioma krzesłami, przy którym teraz siedział w czasie gdy jego matka jak zwykle się krzątała. Nieopodal jego głowy było okno z widokiem na główną ścieżkę, a obok stał wydatny kominek stanowiący połączenie do Sieci Fiuu z trzema półkami z książkami kucharskimi. W pobliżu długi, wąski korytarz prowadził do schodów i reszty domu. Kuchnia była miejscem ulokowania kuchennego zegara Weasleyów, który udostępniał gospodyni informację o pozostałych domownikach. Percy czuł ogromny sentyment do tego miejsca. W końcu to tu się wychowywał wraz z pozostałym rodzeństwem. Pomimo niezbyt dobrej sytuacji materialnej rodziców i głupkowatych żartów braci, dzieciństwo wspominał bardzo dobrze i zawsze z nutką nostalgii.
              - O, placek już gotowy! – uradowała się pani Weasley i nie zapytawszy syna, od razu ukroiła mu porządny kawałek ciasta i postawiła przed nim na stole. Delikatna mgiełka unosiła się nad nim, informując by uważał, gdyż wypiek wciąż był gorący. – Zrobić ci herbatki?
              - Nie, nie trzeba mamo. Przestań już się kręcić po kuchni i usiądź sobie – rzekł, gdy zobaczył jak kobieta rozgląda się po kuchni w celu odnalezienia jakiegoś zajęcia, które nie było siedzeniem.
              - Och no już dobrze –odrzuciła szmatkę, którą do tej pory trzymała w ręce, na bok i zajęła miejsce przy stole tuż obok syna. Następnie ukroiła również i sobie kawałek ciasta (jednak nie był on tak okazały jak ten Percy’ego). – Opowiadaj co u George’a. Często go widujesz?
              - Dość regularnie – odrzekł rudy, nabijając na widelczyk kawałek jednego z ulubionych wypieków matki. – Czasem nawet pomagam mu w magazynie, ale bardziej niż ja pomaga mu Lee Jordan. To prawdziwy przyjaciel. Gdyby nie on, to mój brat utonąłby w stosie zamówień i nawale pracy. Angelina Johnston też czasem wpada pomóc…
              - No tak… - Molly nagle zmarkotniała, przerywając mu. Jej dobry humor szybko gdzieś uleciał, a jej bursztynowe oczy wydały się być nagle pokryte cienką warstewką szkła. – Lee jest prawdziwym dobroczyńcą. Nigdy mu tego nie zapomnę… Gdyby nie on, to biedny George zostałby sam z tym wielkim sklepem… - łzy cisnęły się jej do oczu, lecz nie chciała dać im uciec. Wolała nie pokazywać synowi, że jeszcze nie może sobie poradzić z tym wszystkim. Wciąż wszystko przeżywała.
              Percy zareagował na ten widok bardzo szybko. W mgnieniu oka pojawił się obok rodzicielki i otoczył ją ramieniem. Zrezygnowana kobieta objęła w pasie stojącego przy niej syna, wtuliła głowę w jego pierś i zaszlochała cichutko. Nie dała rady ukryć emocji jakie wciąż nią szargały.
              - Tak bardzo mi go brakuje…
              - Wiem. To tak jak nam wszystkim. Nawet nie wiesz jak bardzo… – poczuł, że wielka gula bez uprzedzenia staje mu w gardle. – Ale wiem też, że on nie chciałby  żebyśmy wszyscy chodzili wiecznie smutni – rzekł, starając się by jego głos nie drżał i pogładził ją czule po głowie.
              - Tak… – powiedziała jego matka przez łzy. – Pewnie masz rację – mówiąc to przestała ściskać syna i otarła łzy fartuchem. Westchnęła ciężko – placek ci wystygnie, a wiem że najbardziej lubisz go na ciepło –  oznajmiła niespodziewanie, szybko zmieniając temat. Otarła dłonią jeszcze kilka łez błądzących po jej twarzy.
              Percy powrócił do konsumpcji ciasta dyniowego. Było jeszcze ciepłe i kruche. Racja. Takie lubił najbardziej. Rozpływające się w ustach z wyczuwalną nutką przypraw. Nadzienie było delikatne, wręcz kremowe o wyraźnym dyniowym i cynamonowym aromacie. Dość słodkie w smaku wypełnienie świetnie łączyło się z niezbyt słodkim spodem. Idealnie. Wręcz perfekcyjnie.
              - Mamo, przeszłaś samą siebie! To jest naprawdę znakomite! – oświadczył z niekłamanym zachwytem.
              - Och, dziękuję kochanieńki – humor powoli wracał do swej właścicielki. – To nic takiego.
              - Nic nie może się równać z twoją kuchnią.
              Policzki Molly zakwitły na te słowa czerwienią niczym dwie dorodne piwonie, doskonale kłócąc się z rudym kolorem jej włosów.
              - Zapakuję ci trochę, to zaniesiesz bratu – orzekła radośnie i znów zaczęła się wesoło wałęsać po kuchni.
              Wtedy zrozumiał, że praca w domu jest dla niej tym samym czym dla niego stały się praca w ministerstwie i dziewczyny – ucieczką przed koszmarem przeszłości. Każdy musiał z tym sobie radzić inaczej i na swój sposób.

* * *

              - Profesor McGonagall powiedziała, że chce mnie pan widzieć profesorze – oznajmił na przychodne, gdy tylko minął posąg gargulca, strzegący wejścia do gabinetu dyrektora. Młodszy brat Albusa Dumbledore’a wezwał Gryfona do siebie zaraz po śniadaniu.
              - Tak, tak. Siadaj chłopcze – rzekł ciepło Aberforth i wskazał mu obite skórą krzesło naprzeciw ogromnych rozmiarów biurka. – Chcesz może ciasteczko? – podsunął mu miskę ze słodkościami prawie pod nos. Chłopak sięgnął ochoczo po jedno i zatopił w nim swe zęby. – Zapewne zastanawia cię, drogi chłopcze, dlaczego zdecydowałem się przejąć posadę po moim zmarłym bracie? – zapytał, gdy tylko zajął swoje miejsce za biurkiem.
              Nastała między nimi chwila ciszy, w czasie której słychać było świergot ptaków za oknem i chrupanie ciastka. Pogoda była piękna. Delikatny wiaterek przeczesywał pieszczotliwie gałęzie pełne zielonych listków, niebo było prawie bezchmurne, a słońce przyglądało się z ciekawością swemu odbiciu w błękitnej tafli jeziora.
              - Nie będę udawał, że mnie to nie interesuje – odparł ciemnowłosy chłopak z blizną w kształcie błyskawicy na czole, skończywszy konsumować wypiek. Skierował on swoje spojrzenie szmaragdowozielonych oczu na rozmówcę.
              Aberforth westchnął marudnie. Był wysokim i chudym starszym mężczyzną z mnóstwem siwych włosów na głowie i gęstą brodą. Jak jego brat, nosił okulary i miał jasne, niebieskie oczy. W wytwornej szacie rdzawego koloru wyglądał bardzo poważnie i surowo. Jednak Harry wiedział że jest to człowiek sprawiedliwy o szlachetnym sercu, tylko nie lubiący dzielić się informacjami o sobie. Był to ten typ człowieka, który chowa w sobie wszelkie urazy i emocje.
              - Widzisz, Harry. Prawdą jest, że wojna zmienia ludzi. Zrozumiałem, że nic nie zdziałam chowając się przed całym światem. Przed śmiercią postanowiłem zrobić przynajmniej jedną pożyteczną rzecz. Podjąłem decyzję, że poprowadzę bezpiecznie uczniów Hogwartu w czasie ich drogi przez edukację.
              Harry kiwnął potakująco głową na znak, że rozumie.
              - Dlaczego tylko mi o tym pan mówi, profesorze?– wiedział, że wiele ryzykuje zadając to pytanie, bowiem w przeciwieństwie do Albusa jego młodszego brata łatwo można było wyprowadzić z równowagi. – Czemu nie powiedział pan tego wczoraj w czasie uczty?
              - Rzadko zdarza mi się być z kimś szczerym do bólu , Harry. Doceń to – odparł, a Gryfon zauważył że ucieka gdzieś wzrokiem. – Doceń to. Mój brat cię kochał prawie jak syna. Choć w jego wypadku można by pokusić się o powiedzenie, że jak wnuka – zaśmiał się lekko, a jego niebieskie oczy spotkały zielone oczy chłopaka. – Po tych wszystkich kłótniach i sporach dopiero, gdy zmarł i wiele osób próbowało splamić jego imię, coś sobie uświadomiłem. Coś nareszcie do mnie dotarło. Tak, właśnie dzięki tobie to zrozumiałem – rzekł, napotkawszy pytające spojrzenie młodego Pottera. – Zdałem sobie sprawę, że mimo tego, iż Albus był kim był, to pod koniec życia bardzo pokutował. On kochał nas. Mnie i Arianę. Nigdy jednak nie udało mu się tego okazać. Nigdy też nie udało nam się ostatecznie pogodzić. Jestem mu coś winien.
              Harry dostrzegł w jego oczach kryjących się za okularami, tak bardzo przypominającymi okulary jego brata, że mówi prawdę. Wydawało się to być spojrzenie pełne skruchy i pokory, a także troski.
              - Byłeś chyba pierwszą osobą, której okazał jakiekolwiek dobre uczucie.

* * *

              Draco Malfoy gmerał widelcem w swojej jajecznicy z wyraźną niemocą w stalowoszarych oczach. Łokciem opierał się o blat stołu, zaś dłonią przytrzymywał opadającą ku talerzowi głowę. Mimo, iż nie brał udziału w wieczornej balandze w pokoju wspólnym Ślizgonów, to głośna muzyka i krzyki imprezowiczów nie dały mu spać i w konsekwencji nie zmrużył oka prawie całą noc. Miał za złe Nottowi i Zabiniemu, że postanowili odpuścić sobie śniadanie i odespać nockę, bo Pansy od razu wywęszyła ich brak i przylgnęła do niego jak mucha do lepca. Obecność Goyle’a na niewiele mu się zdała, bo człowiek którego zazwyczaj pierwszego wysyłał na front, drzemał sobie w najlepsze z twarzą w swojej porcji jajecznicy. W jego ślady poszło też parę innych osób przy sąsiednich stołach. Nie tylko Ślizgoni postanowili uczcić początek roku szkolnego. Ron Weasley zdawał się nawet nie zauważyć, że Potter wychodzi z Sali zawołany przez McGonagall.  Za to Hermiona Granger jak zwykle chowała się za jakąś książką i też nie zauważyła, że przyjaciel odszedł od stołu. Draco zaczął się zastanawiać co też ona może robić w czasie gdy nie czyta czegoś.
              Tego dnia pierwszą lekcją były eliksiry w lochach, gdzie było chłodniej niż w pozostałych częściach zamku. Ślizgoni mieli je razem z Gryfonami, mimo że przyjęte było, iż oba domy za sobą nie przepadają. Prawdopodobnie miało to na celu złagodzenie ich napiętych stosunków.
              Gdy uczniowie weszli do lochu, czekał tam już na nich profesor Horacy Slughorn. Był to ciepły człowiek o okazałej tuszy i miodowym głosie. Słynął z tego, że faworyzował najlepszych uczniów oraz tych, których członkowie rodziny zajmowali wpływowe i znaczące stanowiska lub po prostu, jak na przykład matka Zabiniego, byli sławni.
              - Harry, chłopcze! Jak miło cię widzieć – zawołał radośnie na widok chłopca w okularach z okrągłymi oprawkami i szalejącą burzą ciemnych włosów na głowie. – Was wszystkich oczywiście też wspaniale znów zobaczyć – dodał po chwili do pozostałych, posyłając im szeroki uśmiech.
              Harry zapłonął szkarłatnym rumieńcem na słowa profesora. Nie lubił być wyróżniany, a ku jego nieszczęściu działo się to coraz częściej.
              - To już wasz ostatni rok w tej szkole, moi drodzy – oświadczył, gdy wszyscy zajęli już miejsca. – Potem czeka na was wielki świat. Zapewne już wkrótce zostaniecie wielkimi czarodziejami i usłyszy o was cały magiczny świat. Choć niektórzy tę część mają już za sobą – tu spojrzał w stronę Harry’ego. – Osobiście dopilnuję abyście wyszli z tej szkoły bez żadnych braków w waszej wiedzy z eliksirów. Eliksiry to piękna sztuka, lecz bardzo często niedoceniana. Warzenie eliksirów jest rodzajem subtelnej, jednak bardzo pożytecznej magii. Istnieje wiele różnorodnych eliksirów i każdy z nich posiada przysługujące mu działanie. Uwarzenie eliksiru jest czynnością o zróżnicowanej trudności, jednak zawsze wymaga dokładności i staranności oraz oczywiście odpowiednich składników – Slughorn wyklepał swą gadkę, którą zawsze witał uczniów, melancholijnym tonem jakby opowiadał im o malowniczych zielonych łąkach Irlandii wiosenną porą. – Dziś powiemy sobie nieco o Eliksirze Spokoju. Zatem kto jest w stanie mi coś powiedzieć na jego temat?
              Ręka Hermiony wystrzeliła prędko w górę jak strzała z napiętego do granic możliwości łuku.
              - Jest to eliksir, który uspokaja po przeżytej traumie, szoku lub urazie. Uśmierza lęk i łagodzi niepokój – wyjaśniła jakby to było dziecinnie oczywiste. Dla niej było.
              - Jak zwykle bezbłędnie, panno Granger. Pięć punktów dla Gryffindoru – oznajmił radośnie Slughorn. – Tak, tak Eliksir Spokoju jest bardzo trudny do uwarzenia – stwierdził, przechadzając się po klasie. – A czy wiecie co jest charakterystycznego dla tego eliksiru? – zapytał patrząc na Hermionę z nadzieją i oczekiwaniem.
              - Po właściwym uwarzeniu, wydziela on kłęby srebrnej pary – jednak to nie usta Hermiony wypowiedziały te słowa.
              Gryfonka poczuła się jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Ktoś ją uprzedził. Najgorsze jednak było wrażenie, że doskonale zna ten głos. Slughorn szybko odnalazł adresata wypowiedzi. Był nim Draco Malfoy.
              - Tak. Dokładnie tak, panie Malfoy – uśmiechnął się do blondyna i prawie klasnął w dłonie z radości. Severus świetnie przygotował ucznów. – Zarobił pan właśnie pięć punktów dla Slytherinu.
              Ślizgon uśmiechnął się pod nosem. Jednak zarobione punkty nie zrobiły na nim większego wrażenia. Dostrzegł bowiem minę Hermiony Granger. Gryfonka wyglądała jakby ktoś chwilę temu porządnie dał jej w twarz, a ona wciąż nie mogła dojść do siebie. Przezabawny widok.
              - Składniki tego eliksiru należy odmierzać pewnie, ponieważ gdy ręka zadrży przy wykonywaniu tej czynności, wywar spowoduje głęboki sen, z którego można się nie wzbudzić – oznajmił Slughorn z wyczuwalną nutą z przestrogi w głosie. – Dziś waszym zadaniem będzie sporządzenie tego eliksiru. Składniki trzeba dodawać do kociołka w ściśle określonych ilościach i porządku, mikstura musi być mieszana dokładną liczbę razy, najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, potem odwrotnie – instruował uczniów. – Temperatura płomieni, na których się podgrzewała, ma mieć ściśle określony czas, zanim dodał się ostatni składnik. Eliksir ten bardzo często pojawia się na SUM-ach, a wy to już przecież macie za sobą – zaśmiał się. – Uwarzycie go tak na rozgrzewkę. No to do roboty! Potem oddacie mi wasze mikstury do oceny.
              Jeśli chodzi o eliksiry, Draco zazwyczaj miał pewną przewagę nad wszystkimi od zawsze. Kiedyś był ulubieńcem Snape’a i choćby zrobił coś najgorzej jak się tylko da, ten i tak go chwalił. Potem w szóstej klasie miał ważniejsze sprawy na głowie niż podlizywanie się staremu Ślimakowi. Zwyczajnie miał do tego smykałkę, a bycie najlepszym w nauce nigdy nie leżało w jego interesie. Zabrał się za robienie eliksiru szczęścia rozluźniony, przekonany, że wszystko pójdzie jak z płatka.
              Po drugiej stronie Sali siedząca obok Harry’ego i Rona, Hermiona pracowała w skupieniu. Czuła jak drobinki potu skraplają się na jej czole. Niesforny kosmyk jej kasztanowych włosów natarczywie wpadał jej do oka, ale nie miała czasu by się nim przejmować czy też poprawiać. Chciała pokazać wszystkim, że jest najlepsza i żaden Malfoy nie będzie jej uprzedzał. 
              Inni również zmagali się ze swoimi zawartościami kociołków. Ron zapomniał dodać syropu z ciemiernika i jego wywar wydzielał kłęby ciemnoszarej pary. Chłopak popatrzył niepewnie na swój wywar i poczuł lekki wstyd, gdy ujrzał perfekcyjnie uważoną miksturę Hermiony. Poczuł się pewniej, gdy zobaczył kłęby smolistego dymu wydobywające się z kociołka Seamusa Finnigana. Dean Thomas, który stał obok spoglądał niepewnie w swoją mieszankę, która nie wydzielała żadnych oparów. Zaraz jednak zrobiło mu się słabo, gdy dostrzegł, że wywar uważony przez Malfoya też emanuje idealnie srebrzystą parą.
              - Koniec czasu! – zawołał Slughorn. – Nabierzcie trochę waszych tworów do kolb płaskodennych i zostawcie mi je na biurku, resztę usuńcie zaklęciem z kociołków – poinstruował zebranych w klasie uczniów. Oceny poznacie na jutrzejszych zajęciach. Na zadanie domowe napiszcie krótkie referaty o amortencji. Za niedługo przyjrzymy się bliżej temu eliksirowi – dodał na odchodne, gdy uczniowie zaczęli wstawać od ławek i oddawać mu swoje prace.
              - Jak wam poszło? – zapytała radośnie Hermiona. Była pewna, że poszło jej lepiej niż Malfoyowi. 
              Ron bąknął coś niewyraźnie.
              - Chyba całkiem nieźle – rzekł Harry. – Jedynym problemem jest to, że para mojego eliksiru mieniła się na srebrno, a niebyła idealnie srebrzysta.
              - Może za krótko odczekałeś zanim dodałeś ostatni składnik? – zasugerowała dziewczyna.
              - Może.
              - Nie mówmy już o tym – poprosił Ron błagalnym tonem. Nie lubił wychodzić ciągle na najgorszego. A przy Hermionie i Harrym nie było to trudne.
              Następną lekcją Gryfonów była transmutacja. Klasa transmutacji była dużym, okrągłym pomieszczeniem. Większość sali wypełniały ławki dla uczniów, przy jej końcu była katedra, biurko i krzesło, na którym podczas lekcji siedziała profesor McGonagall. Dookoła pomieszczenia znajdowały się klatki z różnymi zwierzętami.
              - Dzisiejszą lekcję poświęcimy przemianie kota w imbryk do herbaty – powiedziała na powitani nauczycielka transmutacji, Minerwa McGonagall, lustrując wzrokiem klasę zza swoich okularów  – Pamiętajcie by właściwie akcentować wypowiadane przez was słowa i nie rozpraszać się byle czym. W przeciwnym razie zaklęcie może zadziałać w niepożądany sposób.

* * *

              Duża łazienka na piątym piętrze była przeznaczona specjalnie dla perfektów. W końcu oprócz pilnowania wściekłych bachorów muszą mieć też jakieś przywileje. W samym centrum znajdował się spory, dość głęboki basen, a naokoło krany z płynami do kąpieli, o tak szerokim wyborze kolorów i zapachów, że trudno sobie to wyobrazić. Uczniowie często ryzykowali dostanie szlabanu i przychodzili tu, by popluskać się w ciepłej wodzie choć przez chwilę. Jednak Draco Malfoy mógł sobie pozwolić na pojawienie się w tym pomieszczeniu bez jakiegokolwiek ryzyka. Jako prefekt naczelny Hogwartu miał do tego pełne prawo.
              Był wieczór, a on potrzebował chwili spokoju i relaksu w samotności. Często, gdy coś go trapiło przychodził tu, nawet wtedy gdy był młodszy i jeszcze nie był prefektem. To tu poznał Martę Warren znaną wszystkim jako Jęcząca Marta. Pomimo swoich uprzedzeń do uczniów mugolskiego pochodzenia, młody Malfoy nie żeby od razu się zaprzyjaźnił, ale zakolegował się z Martą, gdy pocieszała go, w czasie kiedy został śmierciożercą i dostał zlecenie zamordowania Albusa Dumbledore’a. Wspomnienia przez moment na nowo w nim ożyły.
              - Nie... powiedz mi, co się dzieje... pomogę ci...
              - Nikt mi nie może pomóc.
              Dzielił się swoimi uczuciami i myślami z Martą, ponieważ właściwie jako jedyna tak naprawdę go słuchała i starała się pocieszyć. To ona sprawiła, że powoli pozbywał się swych uprzedzeń odziedziczonych po ojcu. To dzięki niej uwierzył, że jeśli chce coś osiągnąć, to musi do tego dążyć na różne sposoby. Cel uświęca środki.
              Po napełnieniu wanny odpowiednimi płynami o ulubionych zapachach, wskoczył do wody i od raz poczuł się luźniej i swobodniej. Woda zadziałała na niego kojąco i uspokajająco. Poczuł się jakby całe napięcie z niego uszło i momentalnie zostało zastąpione błogim spokojem.
              Nagle usłyszał jakieś niegłośne chlupnięcie wody w dalszej części basenu. Przypominało odgłos jaki towarzyszy zwierzęciu wielkości żaby skaczącemu do jeziora. Bynajmniej nie było ono spowodowane przez niego.
              - Kto tu jest? – zapytał, a jego głos przeszedł przytłumionym echem po łazience.
              Odpowiedział mu kolejny plusk wody.
              Rozejrzał się badawczo dookoła, uważnie przyglądając się każdemu skrawkowi tafli wody, pokrytej mieniącą się kolorami puszystą białą pianą przypominającą chmury pływające czasem po idealnie błękitnym niebie letnią porą.
              Nagle coś wyskoczyło do góry rozchlapując wodę tuż przy nim. Resztki piany wymieszane z cieczą wpadły mu do oczu, powodując nieprzyjemne szczypanie.
              - Witaj, Draco. Dawno cię nie widziałam – zapiała radośnie Jęcząca Marta.
              - Cześć, Marto – chłopak nie ukrywał zdziwienia, jakie odczuł na jej widok.
              Nagle coś zaczęło do niego docierać. W jego głowie pojawiła się pewna myśl.
              - Marto, czy to ty byłaś przed chwilą pod wodą? – zapytał lekko zirytowany, bowiem zaczął zdawać sobie sprawę co by to oznaczało. Nie chciał żeby duch oglądał jego męskość bez jego zgody.
              - Tak – powiedziała bez owijania w bawełnę Jęcząca Marta i zrobiła twarz niewiniątka.– To źle?
              - To bardziej źle! – oznajmił karcąco, marszcząc czoło. – Marto, czy na przyszłość mogłabyś mnie nie podglądać? – zapytał poirytowany faktem, że Marta ogląda sobie jego ciało bez jego zgody. To uwłacza jego godności.
              - Wybacz – skruszyła się nieco zawstydzona. Gdyby była żywa zapewne jej twarz pokryłaby się rumieńcem.
              - Co ty tu właściwie robisz? – zapytał spokojniejszym tonem.
              - Ostatnimi czasy częściej bywam w łazience prefektów, licząc na to, że spotkam ciebie albo Harry’ego – odpowiedziała.
              - Pottera?
              - Tak. Bardzo lubię z nim rozmawiać – oświadczyła, a ton jej głosu świadczył o tym, iż mówi prawdę.
              Draco od razu ściągnął brwi na znak, że nie pochwala tego co właśnie powiedziała.
              - Nie lubisz go – zauważyła.
              - Rywalizujemy ze sobą za nim jeszcze zdążyliśmy się dowiedzieć kim do końca jest ten drugi. Nie miałem szansy go polubić, a on nie miał szansy zapałać sympatią do mnie. Ja byłem śmierciożercą. On jest Wybrańcem, wybawcą świata. Jesteśmy jak woda i ogień. Działamy na siebie destrukcyjnie.
              Marta przypomniała sobie nagle jak Harry rzucił urok Sectumsempra na młodego Ślizgona. Oczami wyobraźni znów widziała zakrwawionego blondyna tracącego coraz szybciej siły i chęć do życia, leżącego na zimnej posadzce w łazience i mruczącego coś nad nim pod nosem nietoperzowatego Snape’a o tłustych strąkach kruczoczarnych włosów. Po co ona w ogóle pytała o jego relacje z Harrym? Przecież doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Miała okazję dowiedzieć się tego w sposób empiryczny.
              - Słyszałam jak Pansy Parkinson skarżyła się Dafne Greengrass, że Adara Menkent próbuje jej cię odbić – powiedziała konspiracyjnym tonem Marta, przybliżając się nieco do niego i natychmiast zmieniając temat, pozwalając tym samym by nieprzyjemne wspomnienia odpłynęły gdzieś na dalszy tor jej myśli.
              Draco westchnął ciężko na dźwięk tych nazwisk, na co Jęcząco Marta zawtórowała chichotem.
              -Baby…
              - Chcesz mi powiedzieć, że miedzy tobą a Parkinson nigdy nic nie było? – zapytała przesadnie udając zdumienie.
              - A co niby miało być?! – żachnął się blondyn.
              - Parkinson od czwartej klasy kiedy zaprosiłeś ją na bal bożonarodzeniowy, rozpowiada wszystkim, że jesteście parą – powiedziała. – Ale „to nieoficjalne, bo nie chcemy rozgłosu” – Marta idealnie naśladowała wysoki głos Pansy.
              - Że co?! – Ślizgon poczuł się jakby ktoś go uderzył go mocno w twarz. – Ta krowa rozsiewa plotki, że jesteśmy parą? – poczuł, że krew uderza mu gwałtownie do głowy.
              Jęcząca Marta gorliwie przytaknęła kiwnięciem głowy.
              - W sumie to Dafne też – dodała po namyśle.
              - Świetnie – warknął chłopak.- Z kimś jeszcze chodzę, tylko o tym nie wiem?

* * *

              - Mama chyba myśli, że głoduję albo jestem poważnie chory - oznajmił George na widok smakołyków jakie Percy postawił przed nim na stole, oświadczywszy iż jest to "małe co nieco" od ich matki.
              - Mówiłem jej, że to definitywnie za dużo, ale wiesz jaka ona jest - westchnął Percy.
              - Może wyślę jej sowę, że wszystko gra...
              Straszy z Weasleyów dostrzegł, że brat naprawdę się postarał i przygotował stół pełen smakołyków. Eleganckie półmiski pełne były sałatek, pasztecików dyniowych i racuchów z jabłkami. Na samym stał pieczony indyk, a tuż obok kołysała się delikatnie galaretka truskawkowa z bitą śmietaną. Percy nie widział tak ładnie nakrytego stołu od ślubu Billa i Fleur w lipcu.
              - Sam to wszystko przygotowałeś? - zapytał z małą nutką podziwu w głosie.
               - Angelina trochę mi pomogła z nakryciem stołu... - Na twarzy George'a zagościł delikatny uśmiech. Już dawno nie widział by brat w ogóle się uśmiechał i zaczynał nawet podejrzewać u niego depresję. Czyżby...
                - Spotykacie się?
                - Kto?
                - No ty i Angelina Johnston - Percy uśmiechnął się dwuznacznie.
                - Nie! Nie, Coś ty - George machnął ręką na znak protestu.  Jednak jego bratu wydało się, że nie jest z nim do końca szczery.
                - Och, wybacz... Myślałem, że wy...
                - Nie wiem skąd się taki pomysł wziął w twojej główce, ale lepiej go stamtąd wyrzucić.
               - Może lepiej zmieńmy temat - Percy doskonale wiedział, że George zawsze odbija piłeczkę w stronę przeciwnika. Czasem okazuje się być ona podkręcona. Musiał jakoś zapobiec dalszemu rozwojowi rozmowy na temat związków, ponieważ jego trwały najczęściej krótko i burzliwe, a niektóre tylko jedną niezobowiązującą noc. - Gdzie jest Lee?
              - Musiał załatwić coś piego n mieście. Nie będzie jadł z nami.
              - Szkoda...
              - Słyszałeś o tym, że Anerforth został nowym dyrektorem w Hogwarcie? - zapytał niespodziewanie bezuszny bliźniak.
              - Tak. Kingsley uważa, że świetnie się nadaje na to stanowisko.

* * * 
              Quidditch jest najbardziej znaną czarodziejską dyscypliną sportową na świecie. Biorą w niej udział dwie drużyny, a w każdej z nich znajduje się po siedmiu graczy. Zawodnicy latają na miotach i grają czterema piłkami: kaflem, dwoma tłuczkami, oraz małą złotą uskrzydloną kulką, którą bardzo trudno złapać – złotym zniczem. Boisko do quidditcha ma owalny kształt. W obu jego końcach umieszczone są słupki bramkowe: trzy tyczki zwieńczone obręczami, przez które ścigający przerzucają kafla. Słupków bramkowych pilnuje obrońca. Na boisku znajdują się także pałkarze, odbijający tłuczki i starający się nie dopuścić do tego, aby wyrządziły krzywdę zawodnikom z ich drużyny. Ostatnim zawodnikiem jest szukający, który ma najtrudniejsze zadanie, a mianowicie musi odszukać złotego znicza spośród zamieszania, jakie panuje na boisku, i złapać go. Gdy to mu się uda mecz zostaje zakończony.
              Draco jako kapitan drużyny Ślizgonów miał przeprowadzić sprawdziany do drużyny zaraz po zajęciach. Zjadł w pośpechu jabłko od skrzatów z zamkowej kuchni ipobiegł na boisko wszystko przygotować. Kiedy Zabini, Nott oraz inni uczniowie ze Slytherinu do niego dołączyli, całość już była w stanie gotowości.
              - Jak wiecie Gryffindor zmiatał nam ostatnio puchar z przed nosa – oznajmił donośnym głosem, tak by każdy z zebranych mógł go usłyszeć. – W tym roku nie damy im tego osiągnąć! Pokażcie na co was stać – zagrzewał zebranych do pokazania swych umiejętności od jak najlepszej strony. – Musimy mieć najlepszy skład na jaki tylko nas stać, jeśli chcemy zwyciężyć! Zaczynamy.
              - Powodzenia Draco! – zawołała, siedząca na trybunach Pansy Parkison..
              Chłopak całkowicie ją zignorował, co ją trochę zasmuciło.
              Po dwóch godzinach sprawdzianów i przepędzania namolnych fanek Dracona, które przyszły na boisko tylko po to by na niego popatrzeć, powzdychać i poprzeszkadzać, kapitan Ślizgonów wyłonił skład, który jego zdaniem miał zdobyć tegoroczny puchar quidditcha. Wybrał szybkich i zwinnych ścigających w składzie: Warrington, Vaisey i Zabini, pałkarzami zostali zręczny Nott i nieco mniej zręczny, ale za to silny Goyle, a obrońcą mianował Milesa Bletchley’a o niezawodnym refleksie. Młody Malfoy był pewien, że z tym składem nie przegra żadnego meczu.
              - We środę chcę was tu widzieć o szóstej rano – oznajmił entuzjastycznie, przyglądając się swojej świeżo upieczonej drużynie. – Jeśli chcemy wygrać musimy intensywnie trenować. Do zobaczenia – oznajmił na odchodne, gdy zobaczył, że w stronę boiska zbliża się Potter z grupką Gryfonów.
              - Potter, cóż za miłe spotkanie – Uśmiechnął się zjadliwie Draco, gdy Harry stanął naprzeciw niego z miną wyrażającą szczere zdumienie.
              - Co ty tu robisz, Malfoy? Zarezerwowałem boisko na teraz u McGonagall – Harry poczerwieniał na twarzy, lecz przy szkarłatnej twarzy Rona można by powiedzieć, że poróżowiał.
              - Spokojnie, właśnie skończyliśmy – oznajmił blondyn z uniesioną pewnie głową i machnął ręką na Blaise’a i Notta by poszli za nim.
              Może i wojna była skończona, ale na pewno nie ta między nim a Złotą trójką przyjaciół z Gryffindoru. Ta wciąż nie została zażegnana i wciąż któreś z nich dolewało oliwy do ognia. Czy woj­na jest straszna? Nie... Woj­na sa­ma w so­bie nie jest straszna... Straszna jest śmierć, ból i zniszcze­nie które woj­na przy­nosi. A przy­nosi je prze­de wszys­tkim przegranym.