Rozdział 2

Najszybszy sposób na zakończenie wojny to ją przegrać.
~George Orwell



              Żałował, że nie zapamiętał jej imienia, bo dopiero teraz zwrócił uwagę, że miała bardzo ładne włosy. Ich kaskady spływające kunsztownie po jej nagich plecach, mieniły się w świetle porannego słońca, leniwie sączącego się przez okno jego sypialni. Podziwiał te długie fale w kasztanowym kolorze, rozkoszując się chwilą. W dotyku były przyjemnie delikatne i jedwabiście gładkie. Ten błogi czas należał tylko do niego i na razie żadne zmartwienia i troski nie zaprzątywały mu głowy. Pierwszy raz od bardzo dawna jego głowa wolna była od udręki. Przed oczami nie stawały mu wspomnienia i nie wydawały mu się żywe. Wstanie z łóżka było jednoznaczne z powrotem do szarej rzeczywistości, więc próbował odroczyć ten moment jak najbardziej. Jeszcze pięć minut, jeszcze chwileczka spokoju… W końcu jednak musiał wstać i wyprosić tę dziewczynę, którą poznał wczoraj w jakimś pubie na Pokątnej. Nie owijał w bawełnę i nie składał jej żadnych obietnic, że może coś z tego będzie.  Nie zamierzał też dawać nikomu fałszywych nadziei. To było oczywiste, że już się nie zobaczą. Dziewczyna okazała się być nadzwyczaj wyrozumiała. Z pewnością miała już za sobą niejedną niezobowiązującą noc. Tym i lepiej dla niego. Poprzednia jego kochanka rozbeczała się tak bardzo, że myślał, iż po jej wizycie będzie musiał czyścić podłogę z kałuży jej łez.
              Poszedł do łazienki i wziął zimny prysznic. Zimna woda działał kojąco na jego poszargane nerwy. Wciąż nie mógł się pogodzić z przeszłością. Nie mógł o niej zapomnieć. Nie potrafił wybaczyć ani jej ani sobie tego co wydarzyło się latem…
              - Nie... nie... nie!!! – słyszał swój rozpaczliwy krzyk. - Nie! Fred! Nieeee! – Potrząsał bratem, obok nich klęczał Ron, a Fred miał martwe, niewidzące oczy; na jego zastygłej twarzy wciąż błąkał się uśmiech.
              Brat dopiero co śmiał się, że mylił się co do jego poczucia humoru, że jednak potrafi żartować, a potem… Potem leżał martwy w jego ramionach pośród gruzu, walących się ścian i miotanych dookoła zaklęć. Wyglądem przypominał idealnie odlaną figurę woskową. Ciało było martwe, zimne, ale najbardziej dręczyło go co z duszą? Czy istnieje życie po śmierci? Jeśli tak, to czy Fred jest teraz szczęśliwy? Czy jest tylko kolejna bajeczka wciskana wszystkim po to by robili to czego chcą inni? Tak bardzo chciałby móc to wiedzieć.
              Fred Weasley został zabity w czasie walki przez śmierciożercę, Rookwoda, który spowodował eksplozję i zawalenie się ściany. Bliźniak, jak przystało na szkolnego wesołka i dowcipnisia, zmarł śmiejąc się. Jego śmierć była ogromnym ciosem dla całej rodziny. Pierwszy tydzień bez niego był najgorszy. George był tak przygnębiony i załamany nie mógł wyczarować patronusa (wszystkie jego szczęśliwe wspomnienia były związane z Fredem), a ich matka nie mogła na niego patrzeć, nie płacząc. Sam był przerażony tym jaki ból sprawiało mu patrzenie na bliźniaka zmarłego. Zabijało go samo spoglądanie na biednego George’a. Gdyby nie to brakujące ucho, byłby przekonany, że to Fred. Dlaczego właśnie jemu się to przydarzyło? Ze wszystkich ludzi na świecie, dlaczego akurat ktoś z jego bliskich? Przecież mogło się to przytrafić każdemu. Każdemu.
              Zgasił prysznic i wytarł piegowatą twarz ręcznikiem, dbając ze swoją nabytą od dziecka pedancką precyzją o to by zrobić to starannie i porządnie. Po tej czynności wysuszył go prostym zaklęciem, złożył i dał na miejsce, po czym poszedł do kuchni zrobić sobie śniadanie.
              Percy zamieszkiwał małe, ładnie urządzone, schludne mieszkanko w kamienicy na Pokątnej nieopodal Magicznych Dowcipów Weasleyów. Nie potrzebował niczego wielkiego, a miał stamtąd wszędzie blisko. Wciąż pracował w Ministerstwie Magii i często odwiedzał brata w jego sklepie, który po wojnie cieszył się jeszcze większą popularnością, o ile było to możliwe. Lee Jordan, przyjaciel bliźniaków jeszcze z czasów szkolnych, wprowadził się do mieszkania nad sklepem, zostając tym samym nowym współlokatorem George’a. W ten sposób umówił się z jego bliskimi, iż będzie miał na niego oko i nie pozwoli mu się załamać. Percy był rad, że są osoby które ich wspierają.
              Dziś miał wolne od pracy i postanowił to dobrze wykorzystać, bo nazajutrz miał pełno pracy w ministerstwie, które wciąż odzyskiwało dawne siły po wojnie. Straty i zaniedbania były kolosalne, a liczba rąk do pracy wręcz wprost proporcjonalna. Jedynym plusem w tym nieszczęściu był fakt, że teraz ministrem został mianowany porządny człowiek, ale sam Kingsley Shacklebolt. Do niedawna sprawował funkcję pierwszorzędnego Aurora i utrzymywał dobre relacje ze wszystkimi członkami Zakonu Feniksa. Dlatego też Percy był pewien, że właśnie dzięki niemu wkrótce tenże organ władzy stanie znów na nogi.
              Zaraz po obiedzie młody Weasley obiecał wpaść do matki do Nory, zaś wieczorem George i Lee zaprosili go na kolację.
               Zrobił sobie jajka na bekonie, posmarował chleb masłem po czym z pieczołowitą starannością przygotował wszystko inne potrzebne do śniadania. Sztućce na jego stole musiały leżeć równo, a herbatę parzył dokładnie pięć minut i ani chwili dłużej. Zaś poranne wydanie Proroka Codziennego czytał zawsze od początku do końca. W ten sposób nigdy nic nie umykało jego uwadze.
              Już po chwili najedzony Weasley, przeczytawszy gazetę od deski do deski i wypiwszy herbatę, sprzątnął wszystko machnięciem różdżki po czym sprawdził w lustrze czy dobrze wygląda, aportował się do swego rodzinnego miejsca zamieszkania, pozostawiając za sobą jedynie delikatną mgiełkę.
              - Och, Percy! Już jesteś – jego matka akurat była w ogrodzie, gdy jej syn pojawił się w pobliżu Nory. – Nie spodziewałam się ciebie aż tak wcześnie, kochanieńki. Placek dyniowy jeszcze nie jest gotowy – oznajmiła zatroskana.
              Rudzielec uśmiechnął się pod nosem. Cała Molly. Jego matka tylko by wszystkim dogadzała i pomagała. Za to właśnie tak ją cenił. Była miło wyglądającą kobietą, jednak dobrze wiedział, że gdy się zezłości i wpadnie w furię, wygląda bardzo groźnie. Miała na sobie beżową podomkę i biały fartuch, a płomiennorude włosy sięgały jej do ramion. Była niska i pulchna, lecz piękna, a jej oczy koloru ciepłego brązu patrzyły z czułością na syna.
              - Nic nie szkodzi, mamo. Przecież przyszedłem odwiedzić ciebie, a nie placek – spróbował zażartować. Wiedział jednak, że gdyby żarty były ludźmi to jego nie miałyby kończyn ani górnych ani dolnych.
              Wargi Molly lekko drgnęły w delikatnym uśmiechu. Nie chciała mu sprawiać zawodu z powodu niewypalonego żarciku.
              - Wchodź do środka, kochanie – zaprosiła go do domu gestem dłoni. – Ojca już nie ma. Wyszedł przed chwilą do pracy. Macie niezłe urwanie głowy w tym ministerstwie, co? Dobrze, że Kingsley’a mianowano ministrem. Nigdy by się tam nie pozbierali bez niego.
              - Oj tak. Masz zupełną rację, mamo. Jak to dobrze, że mam dziś wolne – oświadczył z wyraźną nutą ulgi w głosie i zasiadł na krześle przy kuchennym stole, przyjmując wręcz zbyt idealnie prostą postawę. – Jestem wykończony podnoszeniem ministerstwa z gruzów wojny. Martwi mnie jedynie jak może się czuć Shacklebolt, skoro ja i tata harujemy jak woły i ledwo trzymamy się na nogach ze zmęczenia… - westchnął ciężko.
              Nie chciał jej tego mówić, lecz mimo wszystko wolał być zmachany i zmęczony pracą. To pozwalało mu zapomnieć o wielu nieprzyjemnych sprawach. Nie miał wówczas czasu na zamartwianie się i błąkanie myślami w przeszłości.
              Rozejrzał się z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Miejsce to zdawało się nie bardzo zmienić swój wygląd od momentu kiedy się stamtąd wyprowadził. Do kuchni można było dostać się po schodach z ogrodu przez tylne drzwi. To pomieszczenie tak naprawdę było centrum życia Weasleyów. Niewielkie i raczej ciasne, jego dużą część zajmował wyszorowany drewniany stół z ośmioma krzesłami, przy którym teraz siedział w czasie gdy jego matka jak zwykle się krzątała. Nieopodal jego głowy było okno z widokiem na główną ścieżkę, a obok stał wydatny kominek stanowiący połączenie do Sieci Fiuu z trzema półkami z książkami kucharskimi. W pobliżu długi, wąski korytarz prowadził do schodów i reszty domu. Kuchnia była miejscem ulokowania kuchennego zegara Weasleyów, który udostępniał gospodyni informację o pozostałych domownikach. Percy czuł ogromny sentyment do tego miejsca. W końcu to tu się wychowywał wraz z pozostałym rodzeństwem. Pomimo niezbyt dobrej sytuacji materialnej rodziców i głupkowatych żartów braci, dzieciństwo wspominał bardzo dobrze i zawsze z nutką nostalgii.
              - O, placek już gotowy! – uradowała się pani Weasley i nie zapytawszy syna, od razu ukroiła mu porządny kawałek ciasta i postawiła przed nim na stole. Delikatna mgiełka unosiła się nad nim, informując by uważał, gdyż wypiek wciąż był gorący. – Zrobić ci herbatki?
              - Nie, nie trzeba mamo. Przestań już się kręcić po kuchni i usiądź sobie – rzekł, gdy zobaczył jak kobieta rozgląda się po kuchni w celu odnalezienia jakiegoś zajęcia, które nie było siedzeniem.
              - Och no już dobrze –odrzuciła szmatkę, którą do tej pory trzymała w ręce, na bok i zajęła miejsce przy stole tuż obok syna. Następnie ukroiła również i sobie kawałek ciasta (jednak nie był on tak okazały jak ten Percy’ego). – Opowiadaj co u George’a. Często go widujesz?
              - Dość regularnie – odrzekł rudy, nabijając na widelczyk kawałek jednego z ulubionych wypieków matki. – Czasem nawet pomagam mu w magazynie, ale bardziej niż ja pomaga mu Lee Jordan. To prawdziwy przyjaciel. Gdyby nie on, to mój brat utonąłby w stosie zamówień i nawale pracy. Angelina Johnston też czasem wpada pomóc…
              - No tak… - Molly nagle zmarkotniała, przerywając mu. Jej dobry humor szybko gdzieś uleciał, a jej bursztynowe oczy wydały się być nagle pokryte cienką warstewką szkła. – Lee jest prawdziwym dobroczyńcą. Nigdy mu tego nie zapomnę… Gdyby nie on, to biedny George zostałby sam z tym wielkim sklepem… - łzy cisnęły się jej do oczu, lecz nie chciała dać im uciec. Wolała nie pokazywać synowi, że jeszcze nie może sobie poradzić z tym wszystkim. Wciąż wszystko przeżywała.
              Percy zareagował na ten widok bardzo szybko. W mgnieniu oka pojawił się obok rodzicielki i otoczył ją ramieniem. Zrezygnowana kobieta objęła w pasie stojącego przy niej syna, wtuliła głowę w jego pierś i zaszlochała cichutko. Nie dała rady ukryć emocji jakie wciąż nią szargały.
              - Tak bardzo mi go brakuje…
              - Wiem. To tak jak nam wszystkim. Nawet nie wiesz jak bardzo… – poczuł, że wielka gula bez uprzedzenia staje mu w gardle. – Ale wiem też, że on nie chciałby  żebyśmy wszyscy chodzili wiecznie smutni – rzekł, starając się by jego głos nie drżał i pogładził ją czule po głowie.
              - Tak… – powiedziała jego matka przez łzy. – Pewnie masz rację – mówiąc to przestała ściskać syna i otarła łzy fartuchem. Westchnęła ciężko – placek ci wystygnie, a wiem że najbardziej lubisz go na ciepło –  oznajmiła niespodziewanie, szybko zmieniając temat. Otarła dłonią jeszcze kilka łez błądzących po jej twarzy.
              Percy powrócił do konsumpcji ciasta dyniowego. Było jeszcze ciepłe i kruche. Racja. Takie lubił najbardziej. Rozpływające się w ustach z wyczuwalną nutką przypraw. Nadzienie było delikatne, wręcz kremowe o wyraźnym dyniowym i cynamonowym aromacie. Dość słodkie w smaku wypełnienie świetnie łączyło się z niezbyt słodkim spodem. Idealnie. Wręcz perfekcyjnie.
              - Mamo, przeszłaś samą siebie! To jest naprawdę znakomite! – oświadczył z niekłamanym zachwytem.
              - Och, dziękuję kochanieńki – humor powoli wracał do swej właścicielki. – To nic takiego.
              - Nic nie może się równać z twoją kuchnią.
              Policzki Molly zakwitły na te słowa czerwienią niczym dwie dorodne piwonie, doskonale kłócąc się z rudym kolorem jej włosów.
              - Zapakuję ci trochę, to zaniesiesz bratu – orzekła radośnie i znów zaczęła się wesoło wałęsać po kuchni.
              Wtedy zrozumiał, że praca w domu jest dla niej tym samym czym dla niego stały się praca w ministerstwie i dziewczyny – ucieczką przed koszmarem przeszłości. Każdy musiał z tym sobie radzić inaczej i na swój sposób.

* * *

              - Profesor McGonagall powiedziała, że chce mnie pan widzieć profesorze – oznajmił na przychodne, gdy tylko minął posąg gargulca, strzegący wejścia do gabinetu dyrektora. Młodszy brat Albusa Dumbledore’a wezwał Gryfona do siebie zaraz po śniadaniu.
              - Tak, tak. Siadaj chłopcze – rzekł ciepło Aberforth i wskazał mu obite skórą krzesło naprzeciw ogromnych rozmiarów biurka. – Chcesz może ciasteczko? – podsunął mu miskę ze słodkościami prawie pod nos. Chłopak sięgnął ochoczo po jedno i zatopił w nim swe zęby. – Zapewne zastanawia cię, drogi chłopcze, dlaczego zdecydowałem się przejąć posadę po moim zmarłym bracie? – zapytał, gdy tylko zajął swoje miejsce za biurkiem.
              Nastała między nimi chwila ciszy, w czasie której słychać było świergot ptaków za oknem i chrupanie ciastka. Pogoda była piękna. Delikatny wiaterek przeczesywał pieszczotliwie gałęzie pełne zielonych listków, niebo było prawie bezchmurne, a słońce przyglądało się z ciekawością swemu odbiciu w błękitnej tafli jeziora.
              - Nie będę udawał, że mnie to nie interesuje – odparł ciemnowłosy chłopak z blizną w kształcie błyskawicy na czole, skończywszy konsumować wypiek. Skierował on swoje spojrzenie szmaragdowozielonych oczu na rozmówcę.
              Aberforth westchnął marudnie. Był wysokim i chudym starszym mężczyzną z mnóstwem siwych włosów na głowie i gęstą brodą. Jak jego brat, nosił okulary i miał jasne, niebieskie oczy. W wytwornej szacie rdzawego koloru wyglądał bardzo poważnie i surowo. Jednak Harry wiedział że jest to człowiek sprawiedliwy o szlachetnym sercu, tylko nie lubiący dzielić się informacjami o sobie. Był to ten typ człowieka, który chowa w sobie wszelkie urazy i emocje.
              - Widzisz, Harry. Prawdą jest, że wojna zmienia ludzi. Zrozumiałem, że nic nie zdziałam chowając się przed całym światem. Przed śmiercią postanowiłem zrobić przynajmniej jedną pożyteczną rzecz. Podjąłem decyzję, że poprowadzę bezpiecznie uczniów Hogwartu w czasie ich drogi przez edukację.
              Harry kiwnął potakująco głową na znak, że rozumie.
              - Dlaczego tylko mi o tym pan mówi, profesorze?– wiedział, że wiele ryzykuje zadając to pytanie, bowiem w przeciwieństwie do Albusa jego młodszego brata łatwo można było wyprowadzić z równowagi. – Czemu nie powiedział pan tego wczoraj w czasie uczty?
              - Rzadko zdarza mi się być z kimś szczerym do bólu , Harry. Doceń to – odparł, a Gryfon zauważył że ucieka gdzieś wzrokiem. – Doceń to. Mój brat cię kochał prawie jak syna. Choć w jego wypadku można by pokusić się o powiedzenie, że jak wnuka – zaśmiał się lekko, a jego niebieskie oczy spotkały zielone oczy chłopaka. – Po tych wszystkich kłótniach i sporach dopiero, gdy zmarł i wiele osób próbowało splamić jego imię, coś sobie uświadomiłem. Coś nareszcie do mnie dotarło. Tak, właśnie dzięki tobie to zrozumiałem – rzekł, napotkawszy pytające spojrzenie młodego Pottera. – Zdałem sobie sprawę, że mimo tego, iż Albus był kim był, to pod koniec życia bardzo pokutował. On kochał nas. Mnie i Arianę. Nigdy jednak nie udało mu się tego okazać. Nigdy też nie udało nam się ostatecznie pogodzić. Jestem mu coś winien.
              Harry dostrzegł w jego oczach kryjących się za okularami, tak bardzo przypominającymi okulary jego brata, że mówi prawdę. Wydawało się to być spojrzenie pełne skruchy i pokory, a także troski.
              - Byłeś chyba pierwszą osobą, której okazał jakiekolwiek dobre uczucie.

* * *

              Draco Malfoy gmerał widelcem w swojej jajecznicy z wyraźną niemocą w stalowoszarych oczach. Łokciem opierał się o blat stołu, zaś dłonią przytrzymywał opadającą ku talerzowi głowę. Mimo, iż nie brał udziału w wieczornej balandze w pokoju wspólnym Ślizgonów, to głośna muzyka i krzyki imprezowiczów nie dały mu spać i w konsekwencji nie zmrużył oka prawie całą noc. Miał za złe Nottowi i Zabiniemu, że postanowili odpuścić sobie śniadanie i odespać nockę, bo Pansy od razu wywęszyła ich brak i przylgnęła do niego jak mucha do lepca. Obecność Goyle’a na niewiele mu się zdała, bo człowiek którego zazwyczaj pierwszego wysyłał na front, drzemał sobie w najlepsze z twarzą w swojej porcji jajecznicy. W jego ślady poszło też parę innych osób przy sąsiednich stołach. Nie tylko Ślizgoni postanowili uczcić początek roku szkolnego. Ron Weasley zdawał się nawet nie zauważyć, że Potter wychodzi z Sali zawołany przez McGonagall.  Za to Hermiona Granger jak zwykle chowała się za jakąś książką i też nie zauważyła, że przyjaciel odszedł od stołu. Draco zaczął się zastanawiać co też ona może robić w czasie gdy nie czyta czegoś.
              Tego dnia pierwszą lekcją były eliksiry w lochach, gdzie było chłodniej niż w pozostałych częściach zamku. Ślizgoni mieli je razem z Gryfonami, mimo że przyjęte było, iż oba domy za sobą nie przepadają. Prawdopodobnie miało to na celu złagodzenie ich napiętych stosunków.
              Gdy uczniowie weszli do lochu, czekał tam już na nich profesor Horacy Slughorn. Był to ciepły człowiek o okazałej tuszy i miodowym głosie. Słynął z tego, że faworyzował najlepszych uczniów oraz tych, których członkowie rodziny zajmowali wpływowe i znaczące stanowiska lub po prostu, jak na przykład matka Zabiniego, byli sławni.
              - Harry, chłopcze! Jak miło cię widzieć – zawołał radośnie na widok chłopca w okularach z okrągłymi oprawkami i szalejącą burzą ciemnych włosów na głowie. – Was wszystkich oczywiście też wspaniale znów zobaczyć – dodał po chwili do pozostałych, posyłając im szeroki uśmiech.
              Harry zapłonął szkarłatnym rumieńcem na słowa profesora. Nie lubił być wyróżniany, a ku jego nieszczęściu działo się to coraz częściej.
              - To już wasz ostatni rok w tej szkole, moi drodzy – oświadczył, gdy wszyscy zajęli już miejsca. – Potem czeka na was wielki świat. Zapewne już wkrótce zostaniecie wielkimi czarodziejami i usłyszy o was cały magiczny świat. Choć niektórzy tę część mają już za sobą – tu spojrzał w stronę Harry’ego. – Osobiście dopilnuję abyście wyszli z tej szkoły bez żadnych braków w waszej wiedzy z eliksirów. Eliksiry to piękna sztuka, lecz bardzo często niedoceniana. Warzenie eliksirów jest rodzajem subtelnej, jednak bardzo pożytecznej magii. Istnieje wiele różnorodnych eliksirów i każdy z nich posiada przysługujące mu działanie. Uwarzenie eliksiru jest czynnością o zróżnicowanej trudności, jednak zawsze wymaga dokładności i staranności oraz oczywiście odpowiednich składników – Slughorn wyklepał swą gadkę, którą zawsze witał uczniów, melancholijnym tonem jakby opowiadał im o malowniczych zielonych łąkach Irlandii wiosenną porą. – Dziś powiemy sobie nieco o Eliksirze Spokoju. Zatem kto jest w stanie mi coś powiedzieć na jego temat?
              Ręka Hermiony wystrzeliła prędko w górę jak strzała z napiętego do granic możliwości łuku.
              - Jest to eliksir, który uspokaja po przeżytej traumie, szoku lub urazie. Uśmierza lęk i łagodzi niepokój – wyjaśniła jakby to było dziecinnie oczywiste. Dla niej było.
              - Jak zwykle bezbłędnie, panno Granger. Pięć punktów dla Gryffindoru – oznajmił radośnie Slughorn. – Tak, tak Eliksir Spokoju jest bardzo trudny do uwarzenia – stwierdził, przechadzając się po klasie. – A czy wiecie co jest charakterystycznego dla tego eliksiru? – zapytał patrząc na Hermionę z nadzieją i oczekiwaniem.
              - Po właściwym uwarzeniu, wydziela on kłęby srebrnej pary – jednak to nie usta Hermiony wypowiedziały te słowa.
              Gryfonka poczuła się jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Ktoś ją uprzedził. Najgorsze jednak było wrażenie, że doskonale zna ten głos. Slughorn szybko odnalazł adresata wypowiedzi. Był nim Draco Malfoy.
              - Tak. Dokładnie tak, panie Malfoy – uśmiechnął się do blondyna i prawie klasnął w dłonie z radości. Severus świetnie przygotował ucznów. – Zarobił pan właśnie pięć punktów dla Slytherinu.
              Ślizgon uśmiechnął się pod nosem. Jednak zarobione punkty nie zrobiły na nim większego wrażenia. Dostrzegł bowiem minę Hermiony Granger. Gryfonka wyglądała jakby ktoś chwilę temu porządnie dał jej w twarz, a ona wciąż nie mogła dojść do siebie. Przezabawny widok.
              - Składniki tego eliksiru należy odmierzać pewnie, ponieważ gdy ręka zadrży przy wykonywaniu tej czynności, wywar spowoduje głęboki sen, z którego można się nie wzbudzić – oznajmił Slughorn z wyczuwalną nutą z przestrogi w głosie. – Dziś waszym zadaniem będzie sporządzenie tego eliksiru. Składniki trzeba dodawać do kociołka w ściśle określonych ilościach i porządku, mikstura musi być mieszana dokładną liczbę razy, najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, potem odwrotnie – instruował uczniów. – Temperatura płomieni, na których się podgrzewała, ma mieć ściśle określony czas, zanim dodał się ostatni składnik. Eliksir ten bardzo często pojawia się na SUM-ach, a wy to już przecież macie za sobą – zaśmiał się. – Uwarzycie go tak na rozgrzewkę. No to do roboty! Potem oddacie mi wasze mikstury do oceny.
              Jeśli chodzi o eliksiry, Draco zazwyczaj miał pewną przewagę nad wszystkimi od zawsze. Kiedyś był ulubieńcem Snape’a i choćby zrobił coś najgorzej jak się tylko da, ten i tak go chwalił. Potem w szóstej klasie miał ważniejsze sprawy na głowie niż podlizywanie się staremu Ślimakowi. Zwyczajnie miał do tego smykałkę, a bycie najlepszym w nauce nigdy nie leżało w jego interesie. Zabrał się za robienie eliksiru szczęścia rozluźniony, przekonany, że wszystko pójdzie jak z płatka.
              Po drugiej stronie Sali siedząca obok Harry’ego i Rona, Hermiona pracowała w skupieniu. Czuła jak drobinki potu skraplają się na jej czole. Niesforny kosmyk jej kasztanowych włosów natarczywie wpadał jej do oka, ale nie miała czasu by się nim przejmować czy też poprawiać. Chciała pokazać wszystkim, że jest najlepsza i żaden Malfoy nie będzie jej uprzedzał. 
              Inni również zmagali się ze swoimi zawartościami kociołków. Ron zapomniał dodać syropu z ciemiernika i jego wywar wydzielał kłęby ciemnoszarej pary. Chłopak popatrzył niepewnie na swój wywar i poczuł lekki wstyd, gdy ujrzał perfekcyjnie uważoną miksturę Hermiony. Poczuł się pewniej, gdy zobaczył kłęby smolistego dymu wydobywające się z kociołka Seamusa Finnigana. Dean Thomas, który stał obok spoglądał niepewnie w swoją mieszankę, która nie wydzielała żadnych oparów. Zaraz jednak zrobiło mu się słabo, gdy dostrzegł, że wywar uważony przez Malfoya też emanuje idealnie srebrzystą parą.
              - Koniec czasu! – zawołał Slughorn. – Nabierzcie trochę waszych tworów do kolb płaskodennych i zostawcie mi je na biurku, resztę usuńcie zaklęciem z kociołków – poinstruował zebranych w klasie uczniów. Oceny poznacie na jutrzejszych zajęciach. Na zadanie domowe napiszcie krótkie referaty o amortencji. Za niedługo przyjrzymy się bliżej temu eliksirowi – dodał na odchodne, gdy uczniowie zaczęli wstawać od ławek i oddawać mu swoje prace.
              - Jak wam poszło? – zapytała radośnie Hermiona. Była pewna, że poszło jej lepiej niż Malfoyowi. 
              Ron bąknął coś niewyraźnie.
              - Chyba całkiem nieźle – rzekł Harry. – Jedynym problemem jest to, że para mojego eliksiru mieniła się na srebrno, a niebyła idealnie srebrzysta.
              - Może za krótko odczekałeś zanim dodałeś ostatni składnik? – zasugerowała dziewczyna.
              - Może.
              - Nie mówmy już o tym – poprosił Ron błagalnym tonem. Nie lubił wychodzić ciągle na najgorszego. A przy Hermionie i Harrym nie było to trudne.
              Następną lekcją Gryfonów była transmutacja. Klasa transmutacji była dużym, okrągłym pomieszczeniem. Większość sali wypełniały ławki dla uczniów, przy jej końcu była katedra, biurko i krzesło, na którym podczas lekcji siedziała profesor McGonagall. Dookoła pomieszczenia znajdowały się klatki z różnymi zwierzętami.
              - Dzisiejszą lekcję poświęcimy przemianie kota w imbryk do herbaty – powiedziała na powitani nauczycielka transmutacji, Minerwa McGonagall, lustrując wzrokiem klasę zza swoich okularów  – Pamiętajcie by właściwie akcentować wypowiadane przez was słowa i nie rozpraszać się byle czym. W przeciwnym razie zaklęcie może zadziałać w niepożądany sposób.

* * *

              Duża łazienka na piątym piętrze była przeznaczona specjalnie dla perfektów. W końcu oprócz pilnowania wściekłych bachorów muszą mieć też jakieś przywileje. W samym centrum znajdował się spory, dość głęboki basen, a naokoło krany z płynami do kąpieli, o tak szerokim wyborze kolorów i zapachów, że trudno sobie to wyobrazić. Uczniowie często ryzykowali dostanie szlabanu i przychodzili tu, by popluskać się w ciepłej wodzie choć przez chwilę. Jednak Draco Malfoy mógł sobie pozwolić na pojawienie się w tym pomieszczeniu bez jakiegokolwiek ryzyka. Jako prefekt naczelny Hogwartu miał do tego pełne prawo.
              Był wieczór, a on potrzebował chwili spokoju i relaksu w samotności. Często, gdy coś go trapiło przychodził tu, nawet wtedy gdy był młodszy i jeszcze nie był prefektem. To tu poznał Martę Warren znaną wszystkim jako Jęcząca Marta. Pomimo swoich uprzedzeń do uczniów mugolskiego pochodzenia, młody Malfoy nie żeby od razu się zaprzyjaźnił, ale zakolegował się z Martą, gdy pocieszała go, w czasie kiedy został śmierciożercą i dostał zlecenie zamordowania Albusa Dumbledore’a. Wspomnienia przez moment na nowo w nim ożyły.
              - Nie... powiedz mi, co się dzieje... pomogę ci...
              - Nikt mi nie może pomóc.
              Dzielił się swoimi uczuciami i myślami z Martą, ponieważ właściwie jako jedyna tak naprawdę go słuchała i starała się pocieszyć. To ona sprawiła, że powoli pozbywał się swych uprzedzeń odziedziczonych po ojcu. To dzięki niej uwierzył, że jeśli chce coś osiągnąć, to musi do tego dążyć na różne sposoby. Cel uświęca środki.
              Po napełnieniu wanny odpowiednimi płynami o ulubionych zapachach, wskoczył do wody i od raz poczuł się luźniej i swobodniej. Woda zadziałała na niego kojąco i uspokajająco. Poczuł się jakby całe napięcie z niego uszło i momentalnie zostało zastąpione błogim spokojem.
              Nagle usłyszał jakieś niegłośne chlupnięcie wody w dalszej części basenu. Przypominało odgłos jaki towarzyszy zwierzęciu wielkości żaby skaczącemu do jeziora. Bynajmniej nie było ono spowodowane przez niego.
              - Kto tu jest? – zapytał, a jego głos przeszedł przytłumionym echem po łazience.
              Odpowiedział mu kolejny plusk wody.
              Rozejrzał się badawczo dookoła, uważnie przyglądając się każdemu skrawkowi tafli wody, pokrytej mieniącą się kolorami puszystą białą pianą przypominającą chmury pływające czasem po idealnie błękitnym niebie letnią porą.
              Nagle coś wyskoczyło do góry rozchlapując wodę tuż przy nim. Resztki piany wymieszane z cieczą wpadły mu do oczu, powodując nieprzyjemne szczypanie.
              - Witaj, Draco. Dawno cię nie widziałam – zapiała radośnie Jęcząca Marta.
              - Cześć, Marto – chłopak nie ukrywał zdziwienia, jakie odczuł na jej widok.
              Nagle coś zaczęło do niego docierać. W jego głowie pojawiła się pewna myśl.
              - Marto, czy to ty byłaś przed chwilą pod wodą? – zapytał lekko zirytowany, bowiem zaczął zdawać sobie sprawę co by to oznaczało. Nie chciał żeby duch oglądał jego męskość bez jego zgody.
              - Tak – powiedziała bez owijania w bawełnę Jęcząca Marta i zrobiła twarz niewiniątka.– To źle?
              - To bardziej źle! – oznajmił karcąco, marszcząc czoło. – Marto, czy na przyszłość mogłabyś mnie nie podglądać? – zapytał poirytowany faktem, że Marta ogląda sobie jego ciało bez jego zgody. To uwłacza jego godności.
              - Wybacz – skruszyła się nieco zawstydzona. Gdyby była żywa zapewne jej twarz pokryłaby się rumieńcem.
              - Co ty tu właściwie robisz? – zapytał spokojniejszym tonem.
              - Ostatnimi czasy częściej bywam w łazience prefektów, licząc na to, że spotkam ciebie albo Harry’ego – odpowiedziała.
              - Pottera?
              - Tak. Bardzo lubię z nim rozmawiać – oświadczyła, a ton jej głosu świadczył o tym, iż mówi prawdę.
              Draco od razu ściągnął brwi na znak, że nie pochwala tego co właśnie powiedziała.
              - Nie lubisz go – zauważyła.
              - Rywalizujemy ze sobą za nim jeszcze zdążyliśmy się dowiedzieć kim do końca jest ten drugi. Nie miałem szansy go polubić, a on nie miał szansy zapałać sympatią do mnie. Ja byłem śmierciożercą. On jest Wybrańcem, wybawcą świata. Jesteśmy jak woda i ogień. Działamy na siebie destrukcyjnie.
              Marta przypomniała sobie nagle jak Harry rzucił urok Sectumsempra na młodego Ślizgona. Oczami wyobraźni znów widziała zakrwawionego blondyna tracącego coraz szybciej siły i chęć do życia, leżącego na zimnej posadzce w łazience i mruczącego coś nad nim pod nosem nietoperzowatego Snape’a o tłustych strąkach kruczoczarnych włosów. Po co ona w ogóle pytała o jego relacje z Harrym? Przecież doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Miała okazję dowiedzieć się tego w sposób empiryczny.
              - Słyszałam jak Pansy Parkinson skarżyła się Dafne Greengrass, że Adara Menkent próbuje jej cię odbić – powiedziała konspiracyjnym tonem Marta, przybliżając się nieco do niego i natychmiast zmieniając temat, pozwalając tym samym by nieprzyjemne wspomnienia odpłynęły gdzieś na dalszy tor jej myśli.
              Draco westchnął ciężko na dźwięk tych nazwisk, na co Jęcząco Marta zawtórowała chichotem.
              -Baby…
              - Chcesz mi powiedzieć, że miedzy tobą a Parkinson nigdy nic nie było? – zapytała przesadnie udając zdumienie.
              - A co niby miało być?! – żachnął się blondyn.
              - Parkinson od czwartej klasy kiedy zaprosiłeś ją na bal bożonarodzeniowy, rozpowiada wszystkim, że jesteście parą – powiedziała. – Ale „to nieoficjalne, bo nie chcemy rozgłosu” – Marta idealnie naśladowała wysoki głos Pansy.
              - Że co?! – Ślizgon poczuł się jakby ktoś go uderzył go mocno w twarz. – Ta krowa rozsiewa plotki, że jesteśmy parą? – poczuł, że krew uderza mu gwałtownie do głowy.
              Jęcząca Marta gorliwie przytaknęła kiwnięciem głowy.
              - W sumie to Dafne też – dodała po namyśle.
              - Świetnie – warknął chłopak.- Z kimś jeszcze chodzę, tylko o tym nie wiem?

* * *

              - Mama chyba myśli, że głoduję albo jestem poważnie chory - oznajmił George na widok smakołyków jakie Percy postawił przed nim na stole, oświadczywszy iż jest to "małe co nieco" od ich matki.
              - Mówiłem jej, że to definitywnie za dużo, ale wiesz jaka ona jest - westchnął Percy.
              - Może wyślę jej sowę, że wszystko gra...
              Straszy z Weasleyów dostrzegł, że brat naprawdę się postarał i przygotował stół pełen smakołyków. Eleganckie półmiski pełne były sałatek, pasztecików dyniowych i racuchów z jabłkami. Na samym stał pieczony indyk, a tuż obok kołysała się delikatnie galaretka truskawkowa z bitą śmietaną. Percy nie widział tak ładnie nakrytego stołu od ślubu Billa i Fleur w lipcu.
              - Sam to wszystko przygotowałeś? - zapytał z małą nutką podziwu w głosie.
               - Angelina trochę mi pomogła z nakryciem stołu... - Na twarzy George'a zagościł delikatny uśmiech. Już dawno nie widział by brat w ogóle się uśmiechał i zaczynał nawet podejrzewać u niego depresję. Czyżby...
                - Spotykacie się?
                - Kto?
                - No ty i Angelina Johnston - Percy uśmiechnął się dwuznacznie.
                - Nie! Nie, Coś ty - George machnął ręką na znak protestu.  Jednak jego bratu wydało się, że nie jest z nim do końca szczery.
                - Och, wybacz... Myślałem, że wy...
                - Nie wiem skąd się taki pomysł wziął w twojej główce, ale lepiej go stamtąd wyrzucić.
               - Może lepiej zmieńmy temat - Percy doskonale wiedział, że George zawsze odbija piłeczkę w stronę przeciwnika. Czasem okazuje się być ona podkręcona. Musiał jakoś zapobiec dalszemu rozwojowi rozmowy na temat związków, ponieważ jego trwały najczęściej krótko i burzliwe, a niektóre tylko jedną niezobowiązującą noc. - Gdzie jest Lee?
              - Musiał załatwić coś piego n mieście. Nie będzie jadł z nami.
              - Szkoda...
              - Słyszałeś o tym, że Anerforth został nowym dyrektorem w Hogwarcie? - zapytał niespodziewanie bezuszny bliźniak.
              - Tak. Kingsley uważa, że świetnie się nadaje na to stanowisko.

* * * 
              Quidditch jest najbardziej znaną czarodziejską dyscypliną sportową na świecie. Biorą w niej udział dwie drużyny, a w każdej z nich znajduje się po siedmiu graczy. Zawodnicy latają na miotach i grają czterema piłkami: kaflem, dwoma tłuczkami, oraz małą złotą uskrzydloną kulką, którą bardzo trudno złapać – złotym zniczem. Boisko do quidditcha ma owalny kształt. W obu jego końcach umieszczone są słupki bramkowe: trzy tyczki zwieńczone obręczami, przez które ścigający przerzucają kafla. Słupków bramkowych pilnuje obrońca. Na boisku znajdują się także pałkarze, odbijający tłuczki i starający się nie dopuścić do tego, aby wyrządziły krzywdę zawodnikom z ich drużyny. Ostatnim zawodnikiem jest szukający, który ma najtrudniejsze zadanie, a mianowicie musi odszukać złotego znicza spośród zamieszania, jakie panuje na boisku, i złapać go. Gdy to mu się uda mecz zostaje zakończony.
              Draco jako kapitan drużyny Ślizgonów miał przeprowadzić sprawdziany do drużyny zaraz po zajęciach. Zjadł w pośpechu jabłko od skrzatów z zamkowej kuchni ipobiegł na boisko wszystko przygotować. Kiedy Zabini, Nott oraz inni uczniowie ze Slytherinu do niego dołączyli, całość już była w stanie gotowości.
              - Jak wiecie Gryffindor zmiatał nam ostatnio puchar z przed nosa – oznajmił donośnym głosem, tak by każdy z zebranych mógł go usłyszeć. – W tym roku nie damy im tego osiągnąć! Pokażcie na co was stać – zagrzewał zebranych do pokazania swych umiejętności od jak najlepszej strony. – Musimy mieć najlepszy skład na jaki tylko nas stać, jeśli chcemy zwyciężyć! Zaczynamy.
              - Powodzenia Draco! – zawołała, siedząca na trybunach Pansy Parkison..
              Chłopak całkowicie ją zignorował, co ją trochę zasmuciło.
              Po dwóch godzinach sprawdzianów i przepędzania namolnych fanek Dracona, które przyszły na boisko tylko po to by na niego popatrzeć, powzdychać i poprzeszkadzać, kapitan Ślizgonów wyłonił skład, który jego zdaniem miał zdobyć tegoroczny puchar quidditcha. Wybrał szybkich i zwinnych ścigających w składzie: Warrington, Vaisey i Zabini, pałkarzami zostali zręczny Nott i nieco mniej zręczny, ale za to silny Goyle, a obrońcą mianował Milesa Bletchley’a o niezawodnym refleksie. Młody Malfoy był pewien, że z tym składem nie przegra żadnego meczu.
              - We środę chcę was tu widzieć o szóstej rano – oznajmił entuzjastycznie, przyglądając się swojej świeżo upieczonej drużynie. – Jeśli chcemy wygrać musimy intensywnie trenować. Do zobaczenia – oznajmił na odchodne, gdy zobaczył, że w stronę boiska zbliża się Potter z grupką Gryfonów.
              - Potter, cóż za miłe spotkanie – Uśmiechnął się zjadliwie Draco, gdy Harry stanął naprzeciw niego z miną wyrażającą szczere zdumienie.
              - Co ty tu robisz, Malfoy? Zarezerwowałem boisko na teraz u McGonagall – Harry poczerwieniał na twarzy, lecz przy szkarłatnej twarzy Rona można by powiedzieć, że poróżowiał.
              - Spokojnie, właśnie skończyliśmy – oznajmił blondyn z uniesioną pewnie głową i machnął ręką na Blaise’a i Notta by poszli za nim.
              Może i wojna była skończona, ale na pewno nie ta między nim a Złotą trójką przyjaciół z Gryffindoru. Ta wciąż nie została zażegnana i wciąż któreś z nich dolewało oliwy do ognia. Czy woj­na jest straszna? Nie... Woj­na sa­ma w so­bie nie jest straszna... Straszna jest śmierć, ból i zniszcze­nie które woj­na przy­nosi. A przy­nosi je prze­de wszys­tkim przegranym.

Miniaturka 2

             Śmierć nie jest złem, a je­dynie pra­wem obo­wiązującym cały rodzaj ludzki.
             Ile razy powtarzano to zdanie? Ile razy wieńczyło ono wielkie przemowy? Ile razy było ono czyimiś ostatnimi słowami? Tyle razy, że nie sposób o nim zapomnieć ani za dnia, ani za nocy i nie opuszcza cię nigdy, gdyż jest sensem twego życia.
             Boisz się. Twe kościste białe dłonie drżą. Pożera cię lęk, jakiego jeszcze do tej pory nie czułeś. Po twej skroni spływają lodowate krople potu. Strach zagląda ci w oczy, a ty nie potrafisz się z nim zmierzyć. Gwałtowne skurcze targają twym ciałem. Przerażenie obejmuje cię we władanie i ściska tak, że niemal padasz na kolana i zakrywasz popielatą twarz w rękach. Potter wygrał. Jeszcze nie jest to przesądzone, lecz czujesz że tak będzie. Nie ma horkruksów, nie ma już niczego o co mógłbyś się oprzeć. Nie ma nadziei.
             Wiesz, że ona się zbliża. Wkrótce się spotkacie. Nie unikniesz jej. Chowanie się nie ma sensu, albowiem doścignie cię wszędzie. W każdym zakątku galaktyki, która dotąd wydawała ci się bezkresna, a teraz jest niczym czarna, głucha, ciasna cela.
             Łudzisz się, że jest sposób, by jej uniknąć. Prawda jest jednak jedna jedyna. I ty ją doskonale znasz. Nie zwiedziesz śmierci. Równie dobrze mógłbyś być już martwy.
             Unosisz głowę. Chcesz walczyć? Czyżbyś sądził, że jeszcze jest szansa?
             Ślęczysz w wielkiej, pustej bibliotece, w zakurzonych, starożytnych księgach spisanych w językach nieistniejących już od tysiącleci, błądzisz wzrokiem po kartach zapisanych przez największych myślicieli tej samej ziemi, która cię wiąże nierozerwalnymi pętami. 
             Dookoła lata gruz walonych ścian, rozlegają się krzyki walczących. Ty jednak zdajesz się ich nie słyszeć. Szukasz rozwiązania, szukasz wyjścia, szukasz sposobu. Tylko po co? Takie proste pytanie: po co, Tom?
             Jedynie wydłużasz swą bolesną agonię, nic ponad to.
             Coś ci umyka. Bez przerwy coś ci umyka.
             Czujesz, że to twe ostatnie chwile. Wierzysz w to.
             Czy naprawdę chcesz je zmarnować, prowadząc jałową dyskusję ze zjawami, które niegdyś pragnęły tego, czego ty teraz pragniesz?
             Lepiej przypomnij sobie życie. Tak, swe życie, to które niechybnie dobiega końca.
             Sięgnij pamięcią do czasów, gdy śmierć była zaledwie odległą marą na horyzoncie wydarzeń, które dopiero miały nadejść. Przyszłością tak odległą, jak jeden z miriadów świetlistych punkcików na nocnym niebie.
             Pamiętasz już? Pamiętasz?
             Doskonale pamiętasz.
             Odwracasz wzrok od bezwartościowych ksiąg, od naigrywających się z ciebie duchów, od świata, do którego już nie należysz.
             Śmierć nie jest złem, a je­dynie pra­wem obo­wiązującym cały rodzaj ludzki. Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony. Zostanie pokonana jako ostatni wróg. Czyż nie było to twą dewizą. Czyż sam nie wmawiałeś sobie, że tak będzie? Że staniecie twarzą w twarz i zmierzycie się ze sobą?
             Jakże łatwo zapamiętać taką rzecz. Jakże łatwo zapamiętać i wyrecytować, a gdy już to zrobisz i nie jest ci do niczego potrzebne, zwyczajnie nie pamiętać.
             To tylko kwestia niecałej minuty. To zdanie nie opuszcza cię nigdy, gdyż jest sensem twego życia. Dopiero teraz w pełni je pojmujesz.
             Strach ustępuje. Lęk spełza w ciemność. Przerażenie przeradza się w spokój.
Zatracasz się. Zapominasz. Odgradzasz się od przeszłości. Teraz dopiero, pierwszy raz, czujesz ją całym swym duchem. Oto ona. Czysta, prawdziwa, jedyna.
             Śmierć. 

Rozdział 1

Kłopot z życiem polega na tym, że nie ma okazji go przećwiczyć i od razu robi się to na poważnie.
~Terry Pratchett


             Ociężałym krokiem pokonywał wąską ścieżkę wiodącą przez ciemny las. Roztaczająca się dookoła noc była ciemna i bezksiężycowa, bowiem księżyc został zakryty atramentową kurtyną rozkapryszonych chmur. Korony pełne szeleszczących pod wpływem wiatru liści, zasłaniały mu widok nieba, zaś same drzewa przypominały scenografię z jakiegoś horroru. Gałęzie wyrastające z nich jawiły się jako wijące, koszmarne macki obślizgłych stworów morskich, zaś pnie przypominały odrażające, uśpione krzywulce, które tylko czekają aż ktoś je zbudzi. Ostre podmuchy wiatru zdawały się kołysać je do snu, zaś jemu rozwiewały włosy wciąż w inną stronę, sprawiając że co chwila musiał odgarniać grzywkę z oczu. Wokół panowała przerażająca cisza, którą co jakiś czas przerywał głuchy trzask suchych gałęzi, łamanych pod ciężarem jego ciała, a od czasu do czasu akompaniowało im przejmujące pohukiwanie sowy, które niosło się szerokim echem między pokrakowatymi drzewami . Jedynym źródłem światła była końcówka jego różdżki. Wydobywające się z niej srebrzystobiałe światło dodawało mu odrobiny otuchy. Dzięki niej wiedział, że w razie potrzeby nie będzie bezbronny.
             Jego ciało przeszedł dreszcz, czuł że ma gęsią skórkę. Było zimno, a on nie dysponował ciepłym ubiorem. Na wytworną szatę w kolorze szafiru miał zarzuconą czarną pelerynę, natomiast eleganckie buty z prawdziwej smoczej skóry, które rano zostały wypastowane, zaś teraz całe były uwalone błotem, raczej nie były przeznaczone do nocnych wędrówek po lesie. Zimny wiatr zawiał mu prosto w twarz, wywołując kolejną falę ciarek.
             Próbował sobie przypomnieć jak znalazł się w tym grobowym lesie, lecz czuł się jakby ktoś wymazał mu ten fakt z pamięci. Nie miał pojęcia skąd się tam wziął ani dokąd właściwie zmierzał.
             Kolejna gałązka złamała się, wydając ostatnie tchnienie w postaci głuchego trzasku, który powędrował echem w głąb lasu. Zamarł. Zdał sobie bowiem sprawę, że nie czuje pod stopami gałęzi. Niepewnym ruchem skierował różdżkę w stronę ziemi. Miał nadzieję, że nic nie odczuwa, bo stopy zdrętwiały mu z zimna, lecz w głębi wiedział, że jest to nieprawdą. Pod sobą dostrzegł jedynie gnijące liście. Nie było tam żadnej gałązki, ani gałęzi ani nawet kawałka próchniejącej kory. Jego uszom dobiegł szelest liści dochodzący tuż zza jego pleców. Czuł jak jego mięśnie napinają się mimo woli, a małe włoski na szyi stają na baczność. Przełknął ślinę, a z powodu cmentarnej ciszy, wydało mu się, że zrobił to za głośno.
             Poczuł, że czyjś wzrok pali jego kark. Powoli obrócił się do tyłu. Doskonale wiedział, że puszczenie się biegiem w głąb lasu byłoby głupstwem. Zdawał sobie również sprawę z tego, że zapewne nie zobaczy tam nic przyjemnego, lecz widok jaki stanął przed jego oczami przekroczył jego najśmielsze oczekiwania.
             Gdyby mógł, to pewnie by wrzasnął, lecz strach odebrał mu mowę i nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku. Kredowobiała twarz wychudłej postaci, schowanej pod nietoperzym płaszczem, kierowała swe czerwone czy o wąskich szparkach w jego stronę. Zamiast nosa miała ona dwie szparki zupełnie jak wąż. Nie miała włosów ani brwi, zaś w jednej z kościstych dłoni przywodzących na myśl kościotrupa, dzierżyła różdżkę.
             - Witaj, Draconie – wyszeptał Voldemort.
             Chciał się cofnąć, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
             - Nie bądź głupcem. Przecież wiesz, że nie zdołasz uciec – zaśmiał się Czarny Pan.
             Serce zabiło mu mocniej, a krew uderzyła do głowy. Czuł, że ogromna gula podskakuje mu do gardła.
             - Odebrało ci mowę, Draco? Nie przywitasz swego pana? – wysyczał.
             - Wybacz mi panie ten nietakt – miał wrażenie jakby ktoś mówił to za niego. Takie dziwne odczucie, że przygląda się tej scenie z boku. – Nie spodziewałem się zastać tu twojej eminentnej fizjonomii – Chłopak ukłonił się tak nisko, że niemal się przewrócił. W ostatniej chwili udało mu się złapać równowagę i wyprostować się, lecz nie miał odwagi spojrzeć na twarz rozmówcy. Wciąż czuł palące spojrzenie jego wężowych oczu.
             Szparka pod dziurkami nosowymi Lorda Voldemorta wykrzywiła się w diabolicznym uśmiechu. Chwilę potem zaczął się śmiać tak donośnie, że Draco miał okazję ujrzeć jego zęby przypominające wężowe kły.
             - Jesteś najmłodszym śmierciożercą, wiesz chłopcze? – zasyczał gdy skończył rechotać.
             - Zdaję sobie z tego sprawę, panie. – Słowo „panie” ledwo przeszło mu przez gardło. Musiał je jednak z siebie wypluć. Wiedział doskonale co mogłoby się wydarzyć gdyby tego nie zrobił. Był rad, że w czasie wakacji ciotka Bellatrix udzielała mu lekcji oklumencji, by mógł chronić swój umysł przed niechcianymi gośćmi. Gdyby teraz Czarny pan czytał jego myśli…
             - Wydajesz się nieco zagubiony, chłopcze. Coś cię trapi?
             - Nie, ależ skąd – zaprzeczył od razu i dopiero po swojej wypowiedzi zdał sobie sprawę, że zrobił to zdecydowanie za szybko.
             - Doskonale widzę, że coś jest z tobą nie tak. Gadaj! – warknął człowiek zwany kiedyś Tom Riddle. Mięśnie jego białej twarzy ściągnęły się w gniewie.
             Serce Dracona znów zabiło szybciej ze strachu. Czuł jak nogi same się pod nim uginają.
             - Boisz się. –  Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Głos Voldemorta stał się nagle oziębły.
             - Nie… Ależ skąd, panie – zaprzeczył szybko, starając się nie pokazywać tego co tak naprawdę czuł. Był na siebie wściekły, że tak trudno jest mu nad sobą zapanować. Kiedyś szło mu to o wiele lepiej. Jego życie trzymało się na włosku. Doskonale wiedział co Czarny Pan robi z tchórzami.
             - Strach zdaje się zaglądać ci w oczy, Draco. Nie bądź głupcem. Jeśli jesteś mi wierny to nie masz się czego bać. Jednakże powinieneś wiedzieć, że gardzę tchórzami – Jego wypowiedź była beznamiętna. Głos miał obojętny, a Ślizgon przestał czuć na sobie jego spojrzenie.
             - To nie strach, panie… Naprawdę…
             - Zamilcz! – krzyknął nagle rozjuszony. – Stach czy nie strach. Twój młody charakter jeszcze nie jest w pełni wykształcony i odporny. Trzeba cię przytemperować. Moi słudzy mają być silni i wierni swemu panu! – oświadczył stanowczo.
             Nagle, malująca się na kredowobiałej twarzy Voldemorta, złość zniknęła. Nie sposób było odczytać co teraz kryje się pod maską obojętności jaką teraz przybrał.
             - Wiesz co? – spojrzał czerwonymi oczami prosto w stalowoszare tęczówki Dracona. Spojrzenie to zaczęło go palić od środka. W głowie  zaczęło mu nieprzyjemnie szumieć. – Zacznijmy teraz. – oświadczył lord. – Na co czekać?
                Voldemort uniósł w górę dłoń, która dzierżyła różdżkę w pewnym uścisku. Draco doskonale pamiętał jak Lord temperował charakter Petera Petegriew czy też jego ojca. Mimo usilnych starań wciąż dokładnie pamiętał. Do Dracona powoli docierało co teraz zamierza uczynić..
             - Nie, panie, błagam…
             - Daj spokój, chłopcze – szepnął . – To postawi na nogi twój charakter i wolę…
             - Nie... Nie… błagam…
             - Crucio! –  ryknął Voldemort.
             Błysnęło czerwone światło, którego strumień poszybował prosto w pierś Dracona. To było ostatnią rzeczą jaką zapamiętał. Dalej był już tylko wszechogarniający ból palący całe jego ciało.

* * *

             - Draco, wstawaj! Skrzaty już kończą szykować śniadanie – usłyszał czuły głos matki. – Chyba nie chcesz spóźnić się na dzisiejszy pociąg?
             Pociąg? Jaki pociąg?                                                                       
             Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Znajdował się w swoim szykownym pokoju w Malfoy Manor. Wytworny wystój pomieszczenia łączył ze sobą odcienie czerni i zieleni, zaś gustowny kryształowy żyrandol mienił się kolorami pod wpływem promieni słonecznych, leniwie sączących się przez wielkie okna zakończone spiczastym zwieńczeniem. Powoli docierało do niego, że wszystko co przed chwilą miało miejsce było tylko koszmarnym snem. Nie błądził po lesie, nie spotkał Voldemorta i nie został zabity. Jego myśli galopowały jak szalone smakując rzeczywistości. Lord Voldemort został pokonany przez Pottera. Teraz po zakończeniu wojny wszyscy z ich rocznika, którzy zadeklarowali takową chęć mogli rozpocząć na nowo siódmy, ostatni, rok nauki w szkole Magii i Czarodziejstwa, Hogwart. Początkowo Draco nie chciał tam wracać, lecz po namowach Zabiniego i rodziców, postanowił ukończyć naukę. To oznaczało, że już dziś wsiądzie do pociągu pełnego uczniów.
             Spojrzał na matkę. Kobieta była już po czterdziestce, ale mimo swego wieku była nadal piękna i pełna wdzięku. Jasne blond włosy miała upięte w ciasnego koka, zaś jej śnieżnobiała karnacja kontrastowała z wiśniowymi ustami. Ubrana była w  długą elegancką szmaragdową szatę. Wodniste oczy wpatrywały się w syna z troską i miłością. Narcyza Malfoy kochała go najbardziej na świecie.
             - Już wstaję… – jęknął ociężale.
             Kobieta wyszła, zamykając za sobą drzwi.
             Draco westchnął donośnie i zaczął walczyć z siłą, która przyciągała go do łóżka niczym ciężki kamień zawieszony u szyi.
             Już po chwili Chłodna woda spływała po jego twarzy, działałając na niego kojąco. Nabierał jej strumieniami w dłonie i szybkimi ruchami przemywał buzię.  Z śnieżnobiałej twarzy spływały teraz kryształowe krople cieczy. Jego nienaturalnie blond włosy wpadały niesfornie do oczu, a część mokrych kosmków kleiła się do gładkich policzków. Draco Malfoy był przystojnym młodzianem, na którego widok niejednej dziewczynie robiło się goręcej, a na twarzy pojawiały się wypieki jakby miała wysoką gorączkę. Jego popularność wśród dziewcząt była dla niego pewnym plusem. Czasem wydawało mu się, że skrzaty domowe na razie dopóki ma szerokie stado fanek, które swą liczebnością dorównywało gronu adoratorek Pottera, są mu zbędne. Jednak bycie obiektem westchnień połowy szkoły, miało także negatywną stronę. Gdziekolwiek nie poszedł czuł na sobie maślane spojrzenia. Było to poniekąd bardzo osobliwe uczucie, które z czasem nauczył się ignorować. Ostatecznie gdy potrzebował chwili wytchnienia i spokoju musiał się czasem uciekać do dziwnych sposobów, takich jak np. użycie eliksiru wieloskokowego, zamykanie się na cztery spusty we własnym dormitorium, bądź chodzenie w obstawie swych bezmózgich kolegów Crabbe’a i Goyle’a.
             Spojrzał w lustro, znajdujące się nad umywalką. Po drugiej stronie srebrnej tafli stał młody chłopak o stalowoszarych tęczówkach, skrywających jakiekolwiek emocje. Tak. W ukrywaniu swych uczuć nie miał sobie równych. Był świetnym aktorem. Odkąd tylko pamiętał zawsze musiał uważać na to co robi. Jego ojciec był śmierciożercą, jednym z najbliższego kręgu Lorda Voldemorta, a w dodatku arystokratą pochodzącym z długowiecznego rodu czarodziejów czystej krwi. Jednak we śnie Czarny Pan zdawał się wiedzieć co myśli…
             Daj spokój. To był tylko sen.
             - Draco! Pospiesz się! – Wołanie matki, dobiegające z kuchni, tłumiły grube dębowe drzwi łazienki.
             - Idę! – zawołał, łapiąc ręcznik i wycierając twarz.
             - Chcesz kawy? – zapytała Narcyza, gdy tylko zobaczyła syna w drzwiach kuchennych.
             Pomieszczenie było pełne elegancji, urządzone z gustem, bez przepychu. Ściany były delikatnego popielatego koloru. Dominowały głównie wytworne drewniane meble. Na środku stał okazały prostokątny stół, przy którym już siedziała jego matka.
             - Jasne. – odparł Draco niemal bez zastanowienia. – Z mlekiem – dodał szybko.
             - Nie mogę uwierzyć, że to już twój przed ostatni rok w Hogwarcie – powiedziała sentymentalnym głosem, podając mu kubek z parującym napojem. – W dodatku ukończysz go jako prefekt naczelny i kapitan Ślizgońskiej drużyny quidditcha  Jesteśmy z ojcem tacy dumni…
             - Mamo… Proszę przestań.
             Narcyza uśmiechnęła się promiennie. Była z niego bardzo dumna i nieomieszkana wspominać mu tego na każdym kroku i przy każdej możliwej okazji, co denerwowało młodego Ślizgona.
             - Twoja mama ma rację – wtrącił Lucjusz, który do tej pory milczał i chował się za najnowszym wydaniem „Proroka Codziennego”. – Jesteśmy z ciebie bardzo dumni, synu.
             Draco wywrócił oczami i pociągnął chciwie łyk kawy po czym skrzywił się.
             - Zapomniałaś o mleku.

* * *

             Na dworcu King’s Cross jak zwykle panował tłok. Nawet peron dziewięć i trzy czwarte był wypełniony po brzegi uczniami oraz ich rodzicami. Ten rok był inny niż wszystkie. W końcu było zaraz po zakończeniu wojny. Nie wszyscy zdążyli jeszcze ochłonąć. Nikt nie wiedział czego się spodziewać, po za tym, że każdy dostał list, informujący o tym, kto został wybrany na prefektaz jego domu, zaś nowym opiekunem jego domu, Slytherinu od tego roku był profesor Horacy Slughorn. Decyzja o tym kto będzie piastował nowe stanowisko dyrektora miała zostać ogłoszona pierwszego dnia szkoły. Uczniów i ich rodzicieli trzymano w niepewności do końca.
             - Uważaj na siebie – powiedziała, a jej głos lekko drgnął. Zawsze odczuwała lekki smutek, gdy jej syn wyjeżdżał do Hogwartu.
             - Spokojnie. Nie wyjeżdżam przecież na stałe – uśmiechnął się lekko, gdy zobaczył błyszczącą łzę w oku matki. – Zobaczymy się w czasie Świąt.
             Narcyza uśmiechnęła się blado i otarła pojedynczą, uciekającą po jej delikatnym policzku, łzę.
              - Tak. Zobaczymy się  dopiero w grudniu… - zauważyła cicho Narcyza.
             Ich rozmowę przyspieszył głos zapowiadający, że pociąg zaraz opuści peron. Draco uśmiechnął się po raz ostatni do swojej rodzicielki, chwycił swoje bagaże i pobiegł w stronę pociągu.
             Wbiegł do pojazdu z myślą odnalezienia swoich kolegów ze Slytherinu, kiedy nagle wpadł na kogoś, komu również się gdzieś spieszyło.
             - Hej, uważaj jak łazisz ! – irytował się, wstając z podłogi i masując sobie obolały łokieć, którym amortyzował upadek.
             - Ja? Lepiej ty patrz gdzie leziesz, Malfoy! – Doskonale znał ten głos.
             - Och, zamknij Granger albo…
             - Albo co? – Za Hermioną wyrósł nagle Ron Weasley, a tuż za nim pojawił się Harry Potter. Obaj mieli groźne miny i trzymali różdżki w pogotowiu.
             - Dajcie spokój – uspokoiła ich Hermiona. – Nie warto. Nie róbmy sobie problemów już pierwszego dnia…
             W czasie gdy ona łagodziła sytuację, Draco miał czas na dokładne przyjrzenie się jej fizjonomii. Coś się w niej zmieniło. Już nie była małą brzydką szlamą jaką pamiętał, lecz piękną kobietą. Miała na sobie szary sweterek i jeansowe rurki. Jej kasztanowe loki falowały z gracją dookoła jej ślicznej twarzy, na której osadzony był mały nosek, malinowe usta i piękne oczy koloru najlepszej belgijskiej czekolady. Kiedy tylko przyłapał się na kontemplacji osoby Gryfonki, natychmiast skarcił się w duchu.
             - Hermiona ma rację. Dajmy sobie spokój Ron – oświadczył Harry.
Draco przestał zwracać na nich uwagę i również nie miał zamiaru toczyć z nimi boju pierwszego dnia szkoły. Postanowił, że lepiej zachować siły na później, obrócił na pięcie, a gdy odchodził w głąb wagonu w celu odnalezienia przedziału dla Ślizgonów, usłyszał za sobą głos wciąż wściekłego Weasley’a:
             - Jak jeszcze raz jej zagrozisz to będziesz miał do czynienia ze mną!
             - Z tobą? Nie rozśmieszaj mnie – zadrwił Draco nawet się nie odwracając. – Co ty mi możesz zrobić? Zaczniesz się czerwienić ze złości?
                Twarz Rona faktycznie przypominała barwą dojrzałe pomidory. Rudy Gryfon wziął głęboki wdech i zacisnął mocno pięści tak, że pobielały mu knykcie. Hermiona widząc to, położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała spokojnym tonem:
             - Daj spokój. Chodź znajdźmy, Ginny. Zapewne znalazła nam już przedział.
             Ron wypuścił ciężko powietrze.
             - I tak ty i Harry musicie iść na zebranie prefektów – westchnął.
             - To tylko na chwilę. Zajrzymy do was w czasie patrolowania wagonów – pocieszył go Harry, gdy dostrzegł, że na twarzy przyjaciela maluje się przygnębienie.
             Draco wychwycił urywki ich rozmowy.
             Zebranie prefektów! Szlag. Zapomniałem o nim zupełnie.
             - Draco! Hej Draco! – czyjś głos wyrwał go z zamyśleń.
             Blondyn obrócił się i ujrzał widok, który zaprosił uśmiech na jego twarz. Przed nim stał dobrze zbudowany, wysoki chłopak o hebanowych włosach i  ciemnej karnacji. Jego orzechowe oczy patrzyły teraz uważnie na Dracona, taszczącego bagaże.
             - Blaise, jak dobrze że to ty – oznajmił Draco, a w jego głosie można było wyczuć nutę ulgi.
             Zabini popatrzył na przyjaciela pytającym wzrokiem.
             - Bałem się, że to Pansy – wyjaśnił.
             Pansy była ich rówieśniczką, jedną z najwierniejszych fanek Malfoya. Miała kruczoczarne włosy, sięgające ramion, twarz mopsa i wodniste oczy, wpatrujące się w niego z uwielbieniem. Gdyby mogła postawiłaby złoty pomnik na jego cześć i codziennie rano i wieczorem szłaby się mu kłaniać. Nigdy ze sobą nie byli, ale ona niemal od kiedy tylko się poznali wierzyła w to, że kiedyś jej marzenie się spełni i zostaną w przyszłości parą. Jednak blondyn nie był zainteresowany związkiem z dziewczyną o psiej twarzy. Nawet nie chodziło o podobieństwo do psa. Panna Parkinson była marną partią i momentami przerażała go jej chorobliwa fascynacja jego arystokratyczną fizjonomią. Cza­sem człowiek sądzi, że uj­rzał już dno stud­ni ludzkiej głupo­ty, ale spo­tyka ko­goś, dzięki ko­mu do­wiaduję się, że ta stud­nia nie ma jed­nak dna. Ślizgonka była tego idealnym przykładem.
             - Spokojnie. Zaraz będziesz miał okazję przywitać koleżankę Parkinson – ciemnoskóry Śligon wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmieszku – Pansik już wyczekuje cię w przedziale Ślizgonów.
             - Świetnie. Nie mogę się już doczekać – jęknął bezradnie Draco, wpychając dłonie do kieszeni szafirowego garnituru.
             - Nie dajmy jej zatem czekać – zaśmiał się Blaise i poklepał go po plecach.
             - Wiesz co? Wpadnij pod przedział dla prefektów za pół godziny. Idę na zebranie – oświadczył Draco. Nie miał ochoty ściągać siłą Pansy ze swojej szyi ani znosić jej trajkotu przez całą drogę.
             Mina Zabiniego nieco zrzedła, lecz potem zaśmiał się na cały głos.
             - O, stary! Parkinson też jest prefektem! – zawył przez łzy, łapiąc się za brzuch i wciąż rechocząc.
             Draco poczuł się jakby ktoś wylał na niego kubeł lodowatej wody.
             - Szlag by to trafił!
             - Spokojnie, kolego. Na pocieszenie powiem, że w przeciwieństwie do ciebie nie jest prefektem naczelnym.
             - Dzięki za pociechę. Już mi lepiej – blondyn teatralnie udał, że czuje się wybawiony.
             - Do usług – Zabini znów pokazał białe zęby w głupawym uśmieszku.
             - Uśmiechnij się tak jeszcze raz, a gorzko tego pożałujesz – prychnął.  
             Ciemnoskóry Ślizgon natychmiast schował zęby na te słowa.
             - Przyjdź potem – rzekł Draco i skierował krok w stronę przedziału dla prefektów.
             Stojąc przed drzwiami, za którymi siedzieli już zapewne prefekci z innych domów, wciągnął głęboko powietrze do ust i ciężko je wypuścił. Kiedyś w końcu musiał tam wejść. Czuł że będzie tego gorzko żałował. Nacisnął klamkę i wszedł do środka.
             - Dracusiu, nareszcie jesteś! – Ciemnowłosa dziewczyna o twarzy mopsa rzuciła mu się na szyję.

* * *

             Wielka Sala wyglądała tak jak wszyscy ją zapamiętali. Zupełnie jakby nic się tu nie wydarzyło. Jakby to miejsce nie pamiętało bólu, cierpienia, smutku i wszystkich wydarzeń sprzed paru miesięcy.  Patrząc w sufit można było dostrzec gwieździste niebo. Był już późny wieczór, jednak sklepienie znajdujące się ponad głowami uczniów nie było prawdziwe. Były to czary użyte przez nauczycieli, aby umilić uczniom przebywanie w sali. Przy stołach poszczególnych domów  zasiedli już uczniowie drugich klas i wzwyż, natomiast jedenastoletni pierwszoroczni przestępowali z nogi na nogę, przygryzali paznokcie lub błądzili niepewnym wzrokiem po pomieszczeniu. Czekała ich ceremonia przydziału.
             - Jacy oni są słodcy – uśmiechnęła się Hermiona, patrząc na pierwszaków.
             - A jacy malutcy – zachichotał Ron, również kierując spojrzenie na zdenerwowanych i podnieconych uczniów pierwszego roku.
             - Też byłeś taki. Z tym wyjątkiem, że ty nie byłeś słodki – uśmiechnęła się złośliwie, siedząca obok Ginny.
             Ron spiorunował ją spojrzeniem, lecz na jego siostrze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
             Harry jednak nie słuchał przyjaciół. Wodził wzrokiem po stole nauczycielskim. Bez Dumbledore’a i Snape’a wyglądał on dziwnie pusto. Niepełnie. Jego oczy były tak przyzwyczajone do widoku obu profesorów, że teraz odczuwały, iż coś jest nie tak. Jego wargi lekko uniosły się w uśmiechu, gdy jego zielone oczy natrafiły na gajowego Hagrida, który pomachał mu radośnie. Obok gajowego siedziała profesor nauczająca zielarstwa - Sprout, potem niewielki profesor Flitwick, uczący zaklęć, następnie nauczycielka transmutacji, Minerwa McGonagall, po jej prawicy siedział wygodnie mistrz eliksirów, Horacy Slughorn, zaraz obok profesor opieki nad magicznymi stworzeniami Grubby-Plank, wróżbitka Trelawney, jedyny duch wśród grona pedagogicznego – profesor Binns od historii magii, a obok niego centaur, Firenzo. Obok niego siedział nieznany mu ciemnowłosy mężczyzna o długiej ciemnej jak noc brodzie. Łypał on groźnie na uczniów zebranych w sali, a usta miał zaciśnięte w wąską linię. Miejsce dyrektora Hogwartu było jednak puste.
             Szmaragdowe spojrzenie Wybrańca przeniosło się na stoły innych domów. Wśród tłumu uczniów nie trudno było mu zauważyć blond czuprynę, której właściciela ciotka Petunia z pewnością wysłałaby do fryzjera. Draco Malfoy siedział przy stole Ślizgonów po drugiej stronie Wielkiej Sali. Arystokrata wpatrywał się w kawałek stołu, przy którym siedział, a dłonią podpierał brodę. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.
              - Draco, czy ty w ogóle słuchasz co do ciebie mówię? – zapytała pretensjonalnie Pansy, która od momentu gdy zasiedli przy stole trajkotała Bóg wie o czym, bowiem chłopak przestał jej słuchać już po pierwszym zdaniu. Nawet gdy Draco nic nie mówił i nie zaszczycał jej nawet spojrzeniem swych cudownych stalowoszarych oczu, ona uwielbiała siedzieć obok i móc patrzeć na niego. Wiele dziewczyn zazdrościło jej nawet takiej sytuacji, gdyż one musiał wystarczyć im widok chłopaka z drugiego końca Sali. Tak, Draco Malfoy był popularny również wśród dziewczyn z każdego domu, nawet z Gryffindoru.
              Harry przyglądał się tej scenie z wyraźnym rozbawieniem, podobnie jak Zabini siedzący po prawicy blondyna. Zaś siedzący naprzeciwko ofiary Pansy Parkinson, Teodor Nott, współczuł koledze.
              - Moi drodzy! – Wszelkie rozmowy nagle ucichły i wszystkie pary oczu skierowały się na starszą czarownicę o ciasno upiętym, bułeczkowatym koku w spiczastej tiarze. Uwagę uczniów odwrócił głos profesor McGonagall, która dla polepszenia słyszalności użyła zaklęcia nagłaśniającego, przykładając sobie różdżkę do szyi. – Cieszę się, że znów się widzimy oraz, że możemy powitać w naszych progach wiele nowych twarzy – mówiąc te słowa spojrzała wymownie na pierwszoroczniaków, wciąż oczekujących przydziału. – W tym roku jak już zapewne wiecie wyznaczono następcę świętej pamięci dyrektora Albusa Dumbledore’a. Z radością oświadczam, iż został nim Aberforth Dumbledore. Brat poprzedniego dyrektora. Zgodził się on zostawić przeszłość za sobą, pozostawił swoją gospodę w dobrych rękach, natomiast sam objął stanowisko po bracie – oznajmiła. – Ja zaś pozostanę na stanowisku vice dyrektora i opiekuna Gryffindoru.
              Okrzyk radości jaki przeszedł po Sali, uniemożliwił jej kontynuowanie przemowy. Harry, Ron i Hermiona byli lekko zszokowani.
              - Woah –  wykrztusił Ron.
              - Cieszę się, że właśnie on został nowym dyrektorem – stwierdziła Ginny. – McGonagall musiałby zrezygnować z opieki nad Gryffindorem gdyby została dyrektorką.
              - Ja też – powiedziała Hermiona, lecz minę miała zdziwioną.
              Harry nie był w stanie wykrzesać z siebie ani słowa. To co przed chwilą usłyszał zupełnie odjęło mu mowę. Był zaskoczony, że nie dostrzegł Aberfortha przy stole nauczycielski, lecz po chwili uczucie to znikło, gdyż młodszy brat Albusa Dumbledore’a pojawił się w drzwiach Wielkiej Sali. Na jego widok wszystkie krzyki ucichły, zaś sala wypełniła się szmerem szeptów. Uczniowie wymieniali między sobą opinie na temat nowego dyrektora. Aberforth i krocząc dostojnie przeszedł między stołami Hufflepuffu i Ravenclawu i stanął przy mównicy obok McGonagall.
              - Oddaję głos nowemu dyrektorowi – oznajmiła i odeszła by zająć swoje miejsce przy stole nauczycielskim.
              Uczniowie powitali go gromkimi brawami i okrzykami.
              Aberforth był wysokim i chudym starszym mężczyzną z ponurą miną, mnóstwem siwych włosów na głowie i gęstą brodą. Jak jego brat, nosił okulary i miał jasne, niebieskie oczy.
              - Witajcie! – zaczął, patrząc z lekkim uśmiechem w stronę zebranych uczniów. – Zapewne dziwi was, że to właśnie ja objąłem stanowisko nowego dyrektora i słusznie. Sam pewnie czułbym się skołowany. Jednakże to nie koniec nowości. Pragnę także abyście ciepło powitali naszego nowego nauczyciela obrony przed czarną magią, profesora Arpusa Volansa – oznajmił, wskazując na długobrodego mężczyznę o srogim wyglądzie, któremu przed chwilą przyglądał się Harry.              Po Sali przeszła fala braw, wymieszana z półszeptami. Mężczyzna wstał i ukłonił się elegancko, po czym opadł z powrotem na krzesło.
              - Mam ogromną nadzieję, że spędzimy ze sobą wspaniałe chwile w murach tej szkoły. Już nie zawracam wam głowy. Przystąpmy teraz do Ceremonii Przydziału. Jeszcze będziecie mieli okazję mnie posłuchać – rzekł nowy dyrektor.
              W wkrótce niewiedzący czego się spodziewać i przestępujący wciąż z nogi na nogę, zdenerwowani pierwszoroczni nareszcie dowiedzieli się, w którym z domów będą przez najbliższe siedem lat, zaś starzy domatorzy witali ich radosnymi okrzykami i salwami.
              - Przypominam uczniom, że nie wolno im wchodzić do Zakazanego Lasu, jeśli im życie miłe. Las ten skrywa wiele nieodkrytych tajemnic – oznajmił Aberforth, gdy McGonagall, ściągała Tiarę z głowy Valencii Zenob, która radośnie pobiegła w stronę stołu Hufflepuffu. – Sezon quidditcha rozpoczyna się jak zwykle z końcem września. Kapitanowie drużyn proszeni są o podanie pełnych składów drużyn pani Hooch do końca pierwszego tygodnia października. Mam także przyjemność ogłosić wam, iż dla uczniów od czwartego roku wzwyż organizowany jest bal bożonarodzeniowy pod koniec grudnia. Uczniowie z klas młodszych mogą wziąć w nim udział pod warunkiem, że zostaną zaproszeni przez kogoś starszego.
              Szmer podekscytowania przeszedł po sali.
              - Pan Filch prosił mnie też, żebym wam przypomniał, iż między lekcjami na korytarzach nie można używać czarów. To by było na tyle – rzekł. – Prefektów zapraszam do siebie do gabinetu na godzinę dwudziestą trzydzieści. Muszę wam obwieścić parę spraw wraz z profesor McGonagall – dodał. – A teraz: Smacznego! – Zawołał, klaszcząc w dłonie, a na ustawionych  przed nimi pustych półmiskach zaczęło pojawiać się jedzenie.
              Wybór potraw jak zwykle zachwycił Harry’ego. Napełnił talerz wszystkim po trochu i zaczął jeść. Bardzo cieszył się  powrotu do Hogwartu. Zdążył przywiązać się do tego miejsca, które stało się dla niego niemalże domem.
              - A więc, nowi Gryfoni – sir Nicholas, duch Gryffindoru zwrócił się bezpośrednio do pierwszorocznych z uśmiechem na twarzy. – Mam nadzieję, że pomożecie nam zdobyć kolejne mistrzostwo domów w tym roku – oświadczył radośnie.
              - Nie martw się, Nick. W tym roku mistrzostwo także będzie nasze – rzekł Ron, nakładając sobie ochoczo sporą porcję puddingu Yorkshire.
              Po drugiej stronie Sali Draco pochłaniał właśnie trzeciego pasztecika dyniowego, gdy Pansy oświadczyła wszystkim, że idzie do toalety.
              - Teodorze, błagam podsiądź ją – młody Malfoy spojrzał błagalnym wzrokiem na bruneta siedzącego naprzeciw niego.
              - Czuję że będę tego żałował – oświadczył Nott.
              Kiedy Parkinson wróciła obsypała Notta licznymi przekleństwami i obiecała, że się zemści. Jednak po chwili zajęła wcześniejsze miejsce bruneta i stwierdziła, że ma z niego lepszy widok na „Dracusia”. Blondyn był rad, że przynajmniej nie lepi się już do jego ramienia i teraz musi jedynie znosić jej potok słów. Przyglądający się tej scenie Blaise miał z niej niezły ubaw, lecz gdy zaczął się głośno śmiać, zakrztusił się ziemniakami i Goyle musiał mu pomagać, aby się nie udusił.
              Kiedy wszyscy skonsumowali porządny posiłek, a dyskusje o nowym piastującym dyrektorze rozwinęły się najlepsze, resztki jedzenia po prostu znikły z talerzy, a na ich miejsce pojawiły się desery. Harry od razu nałożył sobie ogromy kawałek ciasta z owocami.
              - Gdzie ty to wszystko mieścisz? – zaśmiała się Ginny, przyglądając się jego chudej, niegdyś bardzo kościstej postaci. Kiedyś Dursleyowie nie pozwalali mu się najeść do syta i chłopak był zmuszony do wykradania im jedzenia w nocy, gdy spali.
              - Sam zadaję sobie to samo pytanie – odparł pogodnie Harry, klepiąc się po płaskim brzuchu.
              - Ale żarcie, co? – mruknął Ron, między kęsami. – Jak zwykle przepyszne – zachwycał się, wbijając swój widelczyk w tort czekoladowy.
              Hermiona spożywając swoją tartę z gruszkami i kajmakiem, patrzyła badawczo na stół prezydialny. Nowy nauczyciel obrony przed czarną magią wydał jej się bardzo zagadkowy. Wiedziała, że nie powinna oceniać ludzi po wyglądzie, lecz on wyglądał na bardzo ostrego i bardzo srogiego człowieka. Nie podzieliła się jednak swymi myślami z przyjaciółmi. Bała się, iż stwierdzą że jest zbyt podejrzliwa.
              Po uczcie, prefekci z każdego domu zapoznali pierwszorocznych z regulaminem oraz budynkiem szkolny, a następnie odstawili ich do odpowiednich pokojów wspólnych. Następnie wszyscy udali się pod dawny gabinet Dumbledore’a, mieszczący się za posągiem gargulca. Kamienna poczwara nagle przesunęła się i ich oczom ukazała się dumna postać Minerwy McGonagall .
              - Wejdźcie do środka – zaprosiła ich gestem dłoni, a na jej zwykle srogiej twarzy pojawił się uśmiech.
              McGonagall była nauczycielką surową, lecz sprawiedliwą. Była to straszą kobieta o szaroniebieskich oczach, chowających się za okularami połówkami i siwiejących włosach spiętych w ciasny kok. Miała na sobie ciemną elegancką szatę i spiczastą czarną tiarę, które razem harmonijnie się komponowały. Kobieta  zaprosiła ich gestem do środka.
              Gabinet był wielki i okrągły. Ściany były obwieszone portretami byłych dyrektorów i dyrektorek, który w tym momencie wszyscy spali spokojnie w swoich ramach. Na środku stało olbrzymie biurko, a za nim na półce spoczywała Tiara Przydziału.
              - Moi drodzy – zaczęła po chwili milczenia, gdy kończyli oględziny gabinetu. – Jak zapewne jest wam wiadome, prefekci wraz z dyrekcją ustalają ważne dla Hogwartu sprawy, dlatego chcę abyście pomogli w organizacji balu bożonarodzeniowego. Jednakże szczegóły omówimy kiedy indziej. Jak już wiecie macie dostęp do łazienki prefektów. Obecne hasło to: Banialuki. Liczę na to, że wasza współpraca będzie owocna i zbliży was do siebie.
              Draco spojrzał niechętnym wzrokiem na stojących obok Harry’ego i Hermionę. Nie miał najmniejszej ochoty na zacieśnianie z nimi więzów. Właściwie to była to ostatnia rzecz na jaką miał w tej chwili ochotę zaraz po zbliżaniu się do Pansy.
               - Wracając do waszych zadań – wtrącił dyrektor Aberforth. – Chcę abyście dopilnowali by żaden z uczniów nie wchodził do Zakazanego Lasu. Za nieodpowiednie zachowanie możecie, oczywiście, odejmować punkty, a delikwenta który popełnił poważniejsze wykroczenie proszę przyprowadzać do mnie lub opiekunów poszczególnych domów. Patrole będziecie odbywali w parach mieszanych. To znaczy po dwie osoby z różnych domów. Dzisiaj zadecydowaliśmy wraz z profesor McGonagall, iż przydział mają Ernie Mcmillan z Hufflepuffu i Padma Patil z Ravenclawu. Jutro panna Parkinson i pan Potter. To by było na tyle. Reszta dyżurów będzie ustalana na bieżąco. – uśmiechnął się serdecznie. – To by było na tyle. Możecie iść już do swoich dormitoriów. Dobranoc.
              Harry pouczył się nagle jakby ktoś dzielił go czymś ciężkim w głowę. Parkinson? Miał być w parze z tą wariatką ze Slytherinu? Gorzej już chyba być nie mogło. Właściwie to mogło. Mógł przecież być z Malfoyem, lecz roztaczająca się przed nim wizja patrolu z mopsicą, wywoływała u niego nudności.
              - Panie dyrektorze Dumbledore, czy jest to konieczne aby Potter mi towarzyszył? – zapytała nagle Pansy, gdy reszta zaczęła wychodzić z gabinetu.
              Minerwa McGonagall spojrzała na nią jakby postradała rozum.
              - Słucham? – nauczycielka nie kryła ogarniającego ją zdziwienia.
              - Ona ma rację, pani profesor – wtrącił Wybraniec. – W pojedynkę zdecydowanie lepiej dopilnujemy porządku niż razem.
              - Myślałem, że jesteś odrobinę bardziej rozgarnięty, Potter – oświadczył dyrektor. – Wiem, że domy Salazara i Gryffindoru toczą ze sobą od dawna bój. Należy go załagodzić, dlatego wszelkie współprace i działania razem są konieczne. – Decyzja ta nie ulegnie zmianie, a teraz zmykajcie już do łóżek.
              Pansy poczuła się jakby dostała w twarz, zaś Wybraniec dyskretnie uszczypnął się w dłoń by sprawdzić, czy to przypadkiem nie zły sen. Jednak była to jedynie złudna nadzieja. Naprawdę czekał go patrol w towarzystwie Ślizgonki o mopsiej twarzy.
              Hermiona popatrzyła współczująco w stronę przyjaciela, lecz ten tego nie dostrzegł. Wbił spojrzenie we wzorzysty dywan rozłożony na podłodze.
              - Chodź, Harry – pociągnęła go za rękę, a on dał się jej poprowadzić ja marionetka aż do samego pokoju wspólnego Gryfonów.
              - Nie martw się – próbowała go pocieszyć. – To tylko jeden patrol. Może Irytek zrzuci na nią kilka łajnobomb, czy coś.
              Nic nie powiedział, tylko westchnął głośno.
              - Idź już spać i nie użalaj się nad sobą – oznajmiła, przytulając go na pożegnanie. – Dobranoc.
              - Dobranoc – odpowiedział jej głucho.
              Kasztanowłosa Gryfonka w wkrótce zniknęła z jego pola widzenia na schodach prowadzących do dormitorium dziewcząt. Harry poczuł się nagle bardzo senny. Jego powieki nagle stały się potwornie ciężkie, a nogi wręcz ołowiane. Gdy znalazł się już w swoim pokoju, jego kufer już tam stał przy jego łóżku. Ron pochrapywał, a Seamus, Dean i Neville również zdawali się już smacznie spać. Zbyt zmęczony by lustrować wnętrze pokoju, rozebrał się, nałożył piżamę i padł zmęczony na miękkie łóżko. Zasnął od razu.

* * *

              Była ciemna gwieździsta noc. Niebo wyglądało jakby jakiś majętny magnat zgubił wór pełen niewielkich diamencików, które rozsypały się po całym sklepieniu. Jesienny chłód przyszedł szybko i niespodziewanie. Na zewnątrz porywisty wiatr targał gałęziami drzew, na których ledwo trzymały się bezbronne listki.
              Leżał samotnie w rozmemłanej pościeli na wielkim łóżku z okazałym baldachimem w dormitorium dla chłopców. Wszyscy Ślizgoni po za nim  bawili się w pokoju wspólnym z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. On skłamał, że źle się czuje. W rzeczywistości potrzebował chwili spędzonej w spokoju oraz w towarzystwie jedynej osoby, która go rozumie, czyli samego siebie.
              Rozmyślał nad tym co teraz. Wojna skończona. Voldemorta nie ma. Ministerstwo magii znów odzyskało dawną władzę, a jego ojcu pozwolono nawet tam wrócić. Gapiąc się tępo w kamienny sufit, spowity światłem księżyca, myślał że trzeba wnieść trochę atrakcji do życia. Ubarwić je. Najlepiej mieć jakiś cel. Cel, którego będę się trzymał, który wniesie trochę wrażeń do życia i przyłoży nóż do gardła parszywej nudy. Nad­szedł czas na zmiany. Duże zmiany. Przy­naj­mniej dla niego, bowiem człowiek raz wyr­wa­ny z mo­noto­nii, już zaw­sze będzie tęsknił za szaleństwem. Pora poderżnąć gardło znudzeniu.